sobota, 19 grudnia 2009

Zbierając skały na Księżycu

Zaczerpnięte z „Modlitwy Żaby” Anthony de Mello:

"Jeden z tych nielicznych ludzi, którzy spacerowali po księżycu, opowiada, jak musiał zdusić w sobie instynkty artystyczne, kiedy się tam znalazł.
Pamięta, jak spoglądał na Ziemię i był zachwycony tym widokiem. Przez chwilę stał jak wryty, myśląc:
Potem szybko otrząsnął się z tego nastroju i powiedział sobie:

Są dwa rodzaje wychowania:
to, które uczy, jak zarobić na życie
i to, które uczy, jak żyć.
"
***
Jutro wyruszam na dwutygodniową przerwę świąteczną. Tym samym nowych postów w najbliższym czasie nie będzie. Do tej pory napisałem ich tysiące, a dokładniej dwadzieścia dwa (z czego dwa całkiem nieźle). Tym samym staję się kolejnym powodem, dla którego część z Was będzie musiała zasiąść przed telewizorem i obejrzeć „Kevin sam w domu”. Ponadto, otrzymałem propozycję pięciogodzinnego przemówienia w charakterze eksperta na temat, który jest mi raczej obcy w połowie stycznia na Sumatrze. Oczywiście ją przyjąłem, dlatego te dwa tygodnie, które mi pozostaną po powrocie ze „Świąt” poświęcę intensywnym przygotowaniom. Prawdopodobnie zostanę na Sumatrze dłużej niż jeden dzień więc znowu nie będzie wstrząsającego opisu wydarzeń z Indonezji.

Wszystkiego najlepszego.


piątek, 18 grudnia 2009

O jeden buch stąd

Było po ósmej rano, gdy leżałem w łóżku i obudziło mnie wycie tłumika motoru Marcina. Wstałem, wyszedłem z pokoju, otworzyłem drzwi na balkon i wyjrzałem na zewnątrz:
- Tak, tak może pan wywieść śmieci – powiedziałem Marcinowi i odwróciłem się w stronę drzwi.
- Panie, można wejść? – zaskomlał.
Rzuciłem mu klucze i wszedł na górę.
- To co jedziemy? – zapytał wchodząc do pokoju - Pogoda piękna, słoneczko świeci. Weź aparat, zjemy po drodze.
- Wiemy jak jechać?
- Mam mapę. Niestety kończy się ona na Malang, ale wiemy mniej więcej jak dojechać do Blitar, a potem będziemy pytać.
***
Sto siedemdziesiąt siedem kilometrów, cztery godziny, dwa tankowania albo jeden wielki czarny buch z rury wydechowej autobusu – tyle potrzeba, aby dotrzeć z Malang do Prigi Beach. Kiedy zobaczyłem Prigi po raz pierwszy byłem nieźle przybity. Śmierdziało rybami, a plaża nie wywoływała we mnie entuzjazmu. Przy zapewnieniach Marcina, że jest bardzo ładna wyglądała na marny dowcip. Kiedy więc spojrzałem na śmiejącego się Marcina zastanawiałem się czy to z powodu tego dość przeciętnego obrazu połączonego z powonieniem stada zdechłych ryb czy też wspomina zdarzenie sprzed kilkunastu sekund, gdy przeskoczyliśmy progi zwalniające z prędkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Okazało się, że to drugie. Nic to, w pobliżu powinny być inne plaże, a póki co zostaniemy tutaj i pomyślimy co dalej.
***
Motyl trzepocząc brązowymi skrzydełkami przeleciał ponad nami niezdarnie walcząc z mokrym wietrzykiem dobiegającym z morza. Staliśmy przy motorkach w zieleni otoczeni szerokim horyzontem piasku, palm i wody. Słońce stało wysoko na ogromnym szafirowobłękitnym niebie upstrzonym z rzadka suchymi, puszystymi chmurkami niepokalanej białości. Powiew wiatru łechtał moją grzywkę i pojedyncze włosy rzucały własne cienie. Było spokojnie. Pojechaliśmy więc pojechać szukać jakieś knajpy.
***
- Witamy, witamy! – rozległy się głosy wokoło. Kilka osób ruszyło się ustawić nam stolik, dopasować krzesła i nas udobruchać. Podano nam dwa duże ciepłe piwa i w towarzystwie kilku Indonezyjczyków sączyliśmy je rozmawiając o niczym.
Kiedy wyjeżdżałem do Indonezji ludzie pytali mnie jak będę się dogadywał, przecież to zupełnie inny język, inna kultura, zwyczaje. Ale hej, dogaduję się jakoś ze swoją matką! Oczywiście bywają problemy w komunikacji i to częste, ale da się tutaj żyć bez znajomości języka.
Szczególnie ciekawą postacią był Indonezyjski niziołek. Mówił szybko pochłaniając kolejne sylaby z precyzją PacMana na Pegasusie. Przy tym wszystkim powtarzał jakiś dziwny balans ciałem i pląs nogami uzupełniając swoje taneczne ewolucje wytrzeszczaniem oczu i gładzeniem do tyłu pomalowanych na kolor blond włosów. Nie rozumiałem go tak jak nie rozumie się potrzeby robienia wykładów, oddawania prac domowych na czas albo jazdy określoną stroną jezdni.
Generalnie, towarzystwo w knajpie wyglądało na nieźle wstawione. Mimo, że była dopiero godzina czternasta, tańce i głośne karaoke płynęły w parze bez przerwy. Z pewnością było to ciekawe doświadczenie oglądać kilku rybaków oraz tańczące dziewczyny, ale my przyjechaliśmy w poszukiwaniu pięknych widoków i relaksującej wody. Mieliśmy dobre perspektywy, ponieważ powiedziano nam, że bardzo ładna plaża znajduje się jeden kilometr stąd tak więc rzuciliśmy pieniądze na stół i zbieraliśmy się do wyjścia.
Kelnerka nas zastopowała i powiedziała, żebyśmy poczekali na rachunek. Właściciel podał nam zwykłą, małą białą karteczkę, na której czarnym długopisem napisane było:
Piwo – 50 000
Miejsce – 30 000
Obsługa – 30 000
Razem – 120 000
- Co to jest? – zapytałem w ferworze zdumienia.
Tłumaczenia trwały kilka minut i skończyły się tym, że Marcin jeszcze raz rzucił na stół pięćdziesiątkę i powiedział, że więcej nie mamy i zapłacimy wieczorem. Oczywiście druga strona dobrze wiedziała, że to beznadziejna bujda, ale była to raczej psychologiczna wymówka niż prawdziwa przyczyna. Oni o tym wiedzieli i my o tym wiedzieliśmy. Było to dla obu stron łatwiejsze do przełknięcia niż przyznanie, że jedna strona chciała drugą oskubać.
***
Kiedy wieczorem poszukiwaliśmy miejsca na nocleg zjechaliśmy z ulicy wjeżdżając do czegoś co przypominało ładnie utrzymane miejsce noclegowe. Kiedy wyszedł nam na powitanie Indonezyjczyk pierwszym co przyszło mi do głowy było zapytać co tutaj podają do jedzenia. Za chwilę jednak z domu wyszedł starszy biały człowiek i okazało się, że on tu mieszka. Pół Anglik-pół Australijczyk, dziesięć lat spędził w Maroku po czym wrócił do Australii. Tam zaczęły „swędzić go stopy” i przyjechał do Indonezji. Jest nauczycielem w międzynarodowej szkole w Surabayi, a nieopodal Prigi Beach zbudował sobie dom. Od razu poczęstował nas zimnym piwem i chipsami, za które nie policzył nas ani rupii za usługę czy miejsce, zaczął palić namiętnie fajkę i gawędzić z nami. A pomiędzy kolejnymi pociągnięciami tytoniu wydawał odgłosy typu :Mmmm, Ooooo, Aaaaa oraz Yaaaa i machając głową jak dziobiący wróbel. Bez wątpienia był przykładem bezinteresownej gościnności, którą spotyka się od czasu do czasu, ale nie za często. Wskazał nam miejsce, w którym możemy się zatrzymać i o zachodzie słońca się pożegnaliśmy.
***
Nasz przybytek znaleźliśmy tuż przy plaży. Pojechaliśmy jeszcze na kolację i wróciliśmy z dwoma butelkami klasycznego taniego wina – Orang Tua. Po zebraniu sił poszliśmy we czwórkę na plażę. Przy delikatnych uderzeniach kropli deszczu oraz w towarzystwie błyskawicznych piorunów usiedliśmy w lekko kołyszącej się od fal przycumowanej do plaży łajbie. Tam przeczekaliśmy deszcz oraz oglądaliśmy nieporadne poczynania kilku innych osób, które próbowały rozpalić ognisko (vide Plaża Balekambang cz.I). Później, gdy już tamta grupka się poddała ognisko rozpaliło się jakby samo więc zmieniliśmy miejsce. Przy cieple palących się gałęzi wykrystalizowała się idea wstania wcześnie rano i wyruszenia na połów ryb z miejscowymi rybakami. Udaliśmy się spać, ustawiliśmy budzik na godzinę piątą rano i zasnęliśmy. O piątej rano Marcin wyłączył hałasujący budzik i spaliśmy dalej.
***
Rano wyruszyliśmy pobłąkać się po dżungli. Była to wędrówka bez celu czy- jak niektórzy mówią – bezcelna albo bezcłowa. Do czasu. Do czasu, gdy postanowiliśmy zdobyć dwa kokosy. Przy plaży jest mnóstwo palm kokosowych, z których można zdobyć owoce i sączyć mleczko. Po niekrótkich staraniach przy pomocy znalezionego na plaży wiosła zgarnęliśmy dwa kokosy i niczym ludzie pierwotni przemaszerowaliśmy z pożywieniem w kierunku osady, gdzie nastąpiła konsumpcja. Przy spożywaniu kokosów można minutą ciszy uczcić pamięć tych, którzy zginęli od jego uderzenia. Co roku z jego przyczyny śmierć ponosi około 100-150 osób na całym świecie. To jakieś dwa razy więcej więcej niż liczba zgonów na skutek nieudanej konsumpcji skrytobójczych orzeszków ziemnych, a to budzi respekt.
***
Przyszedł jeszcze czas na przejazd bez koszulek na plażę, pozdrawianie tubylców oraz wizytę na plaży. Tam po kąpieli, poznaniu kilku osób oraz pozowaniu do zdjęć i zjedzeniu świeżoupieczonej rybki udaliśmy się w drogę powrotną. Pędząc przed siebie i chowając się przed mrugającymi na nas długimi światłami samochodami dojechaliśmy do zmoczonego równikowym deszczem Malang.

czwartek, 10 grudnia 2009

Kapela J-Rock i nocne życie miasta

Zanim przejdę do sedna treści tego posta powróćmy na chwilę do historii z Bali i tajemniczego prrrrr kapitana promu. Pytałem wtedy o wasze pomysły na temat tego dlaczego kapitan promu prrrrrował. Oto niektóre propozycje:

Maciek z Olsztyna pisze:
Prom był o napędzie koniowym tak więc owo prrrrr służyło jako rozkaz dla zwierząt, które wszak bywają uparte a czasami nawet nie słóchają.

Psycholożka napisała:
Jakby to napisał Freud, koleś miał "nieźle odwalone". Myślę, że jego prrrr to klasyczny przykład tłumionej homoseksualności, która tkwi w podświadomości każdej osoby wybierającej typowo męski zawód. Tak samo było z Tommy Lee Jones’em w Ściganym.

Wolverinexxx:
Każdy ma swoje odchyły, a kapitanów promów nie wybiera się ze względu na zdolności werbalne tylko ze względu na inne kryteria, jak na przykład...yyy...inne kryteria.

Dzięki za wszystkie sugestie. Wracamy do meritum.
***
Nocne życie? Jest coś takiego w Malang? Ano jest chociaż na pewno inaczej wyglądające niż w Europie. Popularnością cieszą się miejsca sprzedające przesłodzoną kawę. Czy to w postaci eleganckich i szpanerskich kawiarni, czy to w postaci miejsca przed budynkiem, gdzie rozstawia sie plastikowe stoliki i krzesła, a skończywszy na miejscach parkingowych przy głównej ulicy, na których rozrzuca się maty i podaje kawę z torebki (jak już wspomniałem bardzo słodką). Mógłbym rozpisać się jeszcze na temat obsługi, która nie zawsze przywiązuje specjalną uwagę do tego czego chciało się spróbować, ale opuszczę na to zasłonę milczenia. Ponadto istnieją kluby nocne choć jak na milionowe miasto czy ile to Malang ma mieszkańców jest ich niewiele, bo kilka, a i frekwencja nie zawsze jest wysoka. Zacznę jednak od koncertu kapeli J-Rock, która przyjechała do Malang.
***
O koncercie jak i o samym zespole wiele nie mogę powiedzieć. Koncertu jakoś szczególnie nie pamiętam (hehe) poza tym, że był bardzo przeciętny i krótki (chyba trwał około jedną godzinę). Zespołu wcześniej nie znałem chociaż nazwa zapowiadała coś cięższego. Nieprawda. Grali miękko, ale czego się spodziewać jeśli wokalista wyszedł na scenę w białym garniturze. Brakowało mu zawieszki „Chrońmy króliki”, ale może gdzieś tam mu jednak wisiała więc nie będę się wypowiadał. Zespół podobno znany i dlatego pomyśleliśmy, że może warto byłoby się z nim zaprzyjaźnić. Marcin miał już pewne wtyki i sposoby jako, że był już kiedyś na ich koncercie w Malang, po którym spotkał członków zespołu w klubie, a resztę pamięta jak przez mgłę. Jako, że ceny alkoholu w klubie są wysokie chcieliśmy powtórzyć ten wyczyn toteż, gdy czuliśmy że koncert zbliża się ku końcowi obeszliśmy scenę i pojawiliśmy się przy bramkach z tyłu. Tam zostaliśmy wpuszczeni przez ochroniarzy i zaczęliśmy rozmawiać z główną organizatorką koncertu. Marcin coś chlapał językiem kogo on to nie zna z zespołu i jak to się oni nie przyjaźnią. Organizatorka nie bardzo wiedziała o co nam chodzi, ale w końcu dowiedzieliśmy się, że J-Rock’i spędzą noc w Bale Barong Cafe. Tam więc skierowaliśmy nasze członki.
***
Kluby w Indonezji to trochę inna bajka niż kluby w Europie. Przy wejściu Indonezyjczyk musi zapłacić 9-20 złotych, a to sporo. Ceny alkoholu – wysokie. Piwo (0,3-0,4 litra)– ok. 8 zł, butelka whisky albo wódki – ok. 400 zł. Nic dziwnego, że chcieliśmy znaleźć sponsora. W nocy na przemian gra na żywo zespół oraz didżej robi dub-dub. Wolę jednak zespoły. Mniejsza już jednak o to. Byliśmy w Bale Barong Cafe we czwórkę. Oprócz mnie był tam Jacek, Marcin oraz Madagaskarka o imieniu tak dźwięcznym i długim, żeby je wymówić potrzeba ze trzy języki , dwa nosy i kubek wody, żeby nie umrzeć na suchoty. A brzmi ono: Fy (no dobra, to tylko skrót). Czekaliśmy na J-Rock i się doczekaliśmy.
Dosiedliśmy się do nich i zaczęła się rozmowa. Oczywiście oni po angielsku mówili słabo, ale chyba zdołali zrozumieć nową tożsamość Jacka, której nie powstydziłby się żaden agent Mossadu. Jacek został poszukiwaczem azjatyckich talentów śpiewających po angielsku oraz organizatorem Open’era w jednej osobie. Zaczęliśmy się z nimi bratać przy ich butelce whisky, a w ich żyłach zaczęło narastać podniecenie potencjalnymi rzeszami nowych fanów. Według Jacka bezpretensjonalne riffowanie, dynamiczna sekcja rytmiczna oraz bezkompromisowa charakteryzacja wokalisty opisywały zespół bardzo celnie i mogłyby zapewnić im sukces na bardzo konkurencyjnym rynku zachodnim. Doskonale. Jedyny problem polegał na tym, że J-Rock nagrał do tej pory tylko jedną piosenkę po angielsku więc jedyne co Jacek mógł zrobić to zasugerować nagranie kolejnych i dopiero wtedy koncerty w Europie w takich międzynarodowych metropoliach jak Ciechocinek czy Kolbuszowa. Wymieniliśmy się oczywiście numerami telefonów i muzycy zaprosili nas na koncert dla wybrańców następnego dnia. Trzeba przyznać, że pod koniec byli już oni nieźle podpici, ale mimo to perkusista zapewniał, że na pewno zadzwoni następnego dnia i po nas podjadą.
***
Następnego dnia faktycznie ktoś zadzwonił. I to nawet trzy razy. Ale Marcin to przespał. Tak więc międzynarodowa kariera J-Rock i koncertowanie w Ciechocinku zostaną odsunięte w czasie.

czwartek, 3 grudnia 2009

środa, 25 listopada 2009

Na wyspie Bali

Bali czekało na nasze przybycie. Aby tam dotrzeć musieliśmy najpierw pojawić się w przystani promowej na Lombok. Dojechaliśmy tam taksówką.
- Tutaj możecie kupić bilety – powiedział do nas taksówkarz zaraz po przejechaniu przez bramkę.
Ledwo otworzyłem drzwi, a transakcja była już dokonana i miałem w ręce cztery bilety. Przejechaliśmy jeszcze powoli dwieście metrów taksówką i zatrzymaliśmy się. Wokół taksówki natychmiast pojawiło się mnóstwo osób. Nie wiem czego chcieli, bo zanim zapłaciłem taksówkarzowi i wydostałem się z samochodu ich wszystkich już nie było z wyjątkiem tego samego mężczyzny, który dopiero co sprzedał mi bilety.
- Możesz mu dać bilety – powiedział taksówkarz.
Nie byłem na początku szczególnie przychylny temu pomysłowi, ale skoro taksówkarz mi tak powiedział to mu zaufałem i oddałem Indonezyjczykowi cztery bilety. Poszliśmy w piątkę w kierunku promu. Przy wejściu nasz indonezyjski pośrednik schował jeden bilet do kieszeni, podał trzy do rozerwania panu wpuszczającemu i zostaliśmy zaproszeni we czwórkę na pokład. Prosty biznes.
***
Po pięciu a może sześciu godzinach podróży, docieraliśmy do brzegu Bali. Kapitan więc zaczął przemawiać:
- Zbliżamy się do Bali prrrrr, proszę przygotować się do opuszczenia promu prrrrr. A później:
- Kierowcę samochodu o numerach prrrrr XYZ prosimy o zabranie miejsca.
Nie wiemy dokładnie co to prrrrr miało oznaczać, ale jeszcze powtarzał to kilka razy i zaraziło to pasażerów, którzy przygotowywali się do wyjścia:
- Prrrrr, prrrrr – dało się słyszeć w przejściu z ust Indonezyjczyków jak i naszych.
Jeśli macie jakiś pomysł po co kapitan mówił prrrrr, prześlijcie odpowiedź na adres pocotoprrrrr@yahoo.com. Najgłupsze pomysły zostaną nagrodzone.
Dopłynęliśmy do Padang Bai.
***
Bali to prawdopodobnie najbardziej komfortowa wyspa Indonezji. Powszechne są tutaj europejskie toalety, drogi są dobre, jest bogata infrastruktura noclegowa jak i gastronomiczna. Jest najczęściej odwiedzana i zamieszkiwana przez białych. Ale czy jest najpiękniejsza? Z przyrodniczego punktu widzenia nie ma tutaj ani piękniejszych plaż niż na przykład na Lombok czy w południowej Jawie ani innych spektakularnych miejsc. Jedynym co w mojej opinii wyróżnia ją od pozostałych to atmosfera obecnego tutaj hinduizmu, który przejawia się w wystroju restauracji, miast jak i ubiorze niektórych ludzi. Dlatego Ci, którzy są trochę bardziej obeznani z indonezyjskimi cudami przyrody nie są powaleni, a czasami wręcz rozczarowani. Ale dla mnie, czyli dla kogoś wygodnego i leniwego Bali jest odpowiednie.
***
Najpopularniejszym miejscem pobytu turystów jest Kuta. Po pierwsze jest to miasto położone kilka kilometrów od międzynarodowego lotniska. Po drugie długa na kilka kilometrów i naprawdę szeroka plaża. Po trzecie fale, które załamują się bardzo równo na sporej szerokości co daje bardzo dobre warunki do surfowania. Obecnie jest tu dużo sklepów, restauracji, hoteli i klubów. To tutaj miały miejsce zamachy terrorystyczne z 2002 i 2005 roku. W 2002 roku w wyniku ataków na dwa kluby nocne zginęły 202 osoby – w tym aż 88 Australijczyków. Wśród zabitych była również polska dziennikarka interesująca się islamem – Beata Pawlak. 9 listopada 2008 trójka zamachowców została rozstrzelana przez pluton egzekucyjny. Aby uczcić pamięć tych, którzy zginęli w miejscu tragedii zbudowany został monument. W 2005 roku doszło do kolejnego zamachu terrorystycznego. Tym razem śmierć poniosły dwadzieścia trzy osoby, a ponad sto zostało rannych.
***
Nie mogliśmy opuścić Bali nie spróbowawszy tutejszej kuchni. W celu znalezienia punktu sprzedaży araku postanowiliśmy zapytać kogoś tutejszego. Był już późny wieczór kiedy Radana zobaczyła sklep, w którym chciała coś kupić. Koło niego siedziało i głośno grało w karty kilku Indonezyjczyków. Weszliśmy do sklepu.
-Skąd jesteście – zapytał sprzedawca pakując wszystkie rzeczy do torby.
-Z Antarktydy – odpowiedziałem.
-Zimno tam, prawda? – ciągnął sprzedawca.
-O tak, zimno, ale tutaj gorąco i bardzo to lubię.
-Też jestem z Antarktydy. Dużo niedźwiedź polarny. A moim sąsiadem jest pingwin.
Kiedy wyszliśmy Hania zapytała o napój na literę a. Okazało się, że panowie właśnie go skończyli i dali nam powąchać pustą butelkę „po wodzie”. Pachniało odpowiednio mocno więc udaliśmy się do wskazanej przez nich restauracji. Na miejscu okazało się, że arak rzeczywiście jest – pół litra w cenie 20 000 rupii czyli 6 złotych. Arak balijski zrobiony z fermentowanego ryżu jak podają niesprawdzone źródła internetowe zawiera od 20 do 50 procent alkoholu. Nie wiem ile miał nasz, bo go pomieszaliśmy z coca-colą, ale pewnie gdzieś w tym przedziale. Czasami można usłyszeć o przypadkach zgonu po wypiciu araku. Najprawdopodobniej powodem tego jest mieszanie go z metanolem w celu dodania mu siły. Szybka wskazówka: Pijcie z zaufanych źródeł. A że jako turyści takich pewnie nie będziecie znać to nie pijcie wcale albo zaufajcie tym, którzy piją go codziennie z tego samego miejsca tak jak nasi sklepowi Indonezyjczycy. W smaku na początku przypomina trudne momenty pacholęctwa z domieszką zeschniętego trzydniowego błota. Na szczęście później – oczywiście - jest trochę lepiej, ale do tego czasu niektórzy mogą się już zrazić.
***
Ostatniego dnia pojawiliśmy się po raz drugi w Kucie, aby stamtąd przetransportować się do Malang. Poza kilkoma interesującymi osobami, których spotkaliśmy na Bali i którym nie poświęciłem ani jednosylabowego słowa spotkaliśmy - przypadkowo – innych, amerykańskich stypendystów Darmasiswy, którzy nudzą się na balijskich uniwersytetach. Spotkanie było krótkie i miało miejsce w restauracji w Kucie:
- Cześć Chris, Jak leci? – zapytałem Chrisa.
- Cześć Chris, Jak się masz? – odpowiedział Chris po czym dodał: - Witaj na Bali.
I tak zakończył się mój pobyt na Bali.


środa, 18 listopada 2009

Gili Gili

Na północny zachód od Lombok znajdują się trzy epickie atole, gdzie piasek jest puszyście biały, woda orzeźwiająco koralowa a zachód słońca po prostu spektakularny. Te rajskie małe wysepki, bo największa z nich ma trzy kilometry długości to Gili Air, Gili Meno oraz Gili Trawangan. W lokalnym języku Gili oznacza wyspę (nie mylić z Wyspą Giligana). Co oznaczają poszczególne nazwy mogę się tylko domyślać.
***
Zdecydowaliśmy, że popłyniemy na najrzadziej uczęszczaną Gili Meno. Z tego powodu musieliśmy długo czekać, aby zebrała się pełna łódka ludzi i abyśmy mogli wyruszyć. Staliśmy przy ladzie pytając ile brakuje jeszcze osób i jak długo musimy poczekać, gdy do poczekalni wszedł Indonezyjczyk o wyglądzie amerykańskiego rapera tylko trzy razy szczuplejszego:
- Na Gili Meno jutro – rzucił niepytany.
- A ty dokąd? – zapytałem.
- Gili Trawangan. Na Gili Meno jutro – powtórzył niepokornie.
- Spadaj kurczaku! – powiedziała Hania.
- Spadai kucaku! Spadai kucaku! – zaczął krzyczeć jednocześnie omijając nas i kierując się w stronę ławek, na których siedzieli ludzie oczekujący na łódkę.
Usiedliśmy kilka metrów od niego po drugiej stronie.
- Gili Meno jutro – krzyknął.
- Gili Trawangan pojutrze – zacząłem się z nim przekomarzać.
W międzyczasie od dwudziestu minut zabijałem czas z tutejszym wciskaczem wisiorków:
- No dobra, mam już dosyć i boli mnie głowa – 20 tysięcy za trzy – zaproponował robiąc przy tym minę jakby do tego dopłacał.
- Cztery za dwadzieścia – powiedziałem mając w pamięci, że zostałem zmuszony przez moją nauczycielkę do kupna pamiątek dla niej i koleżanek.
- Cztery za dwadzieścia pięć. Zgoda? – zapytał.
- Owszem nie – odpowiedziałem dyplomatycznie.
- Co za sofistyka! – z pewnością pomyślał.
Dobiliśmy transakcji, a ja podałem mu błękitny papierek o wartości 50 tysięcy. Nie miał jak wydać więc oddał mi w zastaw swoją gablotkę ze sznureczkami na rękę i na chwilę zniknął. Zacząłem od razu handlować:
- 10 tysięcy, 10 tysięcy, cena lokalna! – wołałem, ale niczego nie udało mi się sprzedać i oddałem sprzedawcy nienaruszony zestaw jego skarbów.
Nagle, okazało się, że znalazło się w ciągu paru minut kilkanaście osób i zaczęliśmy pakować się do łódki.
***
Wypłynęliśmy mnie więcej w tym samym czasie z indonezyjską podróbką Jay Z więc jeszcze raz podzieliliśmy się swoimi prognozami co do tego kiedy kto dotrze na Gili Meno i Trawangan.
Płynęliśmy razem z turystami, mieszkańcami, sprzedawcami badziewia oraz żywnością. Były tam kukurydza, szpinak, ananasy, melony oraz król owoców - banan. Na wyspie jak w tropikalnym raju. Można pooglądać pływające w wodzie żółwie. Można spróbować magicznych grzybów. Można po prostu poleżeć na plaży i gapić się przed siebie popijając świeży sok. Jeśli chce się spróbować czegoś naprawdę lokalnego można zamówić wybraną rybę, a jeśli sprzedawcy uda się ją złowić można będzie jej zakosztować następnego dnia. Gili to również znakomite miejsce do nurkowania. Każdy kto tu przybędzie będzie torturowany takimi nieprzyjemnościami jak krystalicznie czysta woda, wspaniały widok na zamglone góry i atmosfera zatrzymanego czasu.

piątek, 13 listopada 2009

Lombok

Piękna wyspa położona między Bali a Sumbawą. Mniej popularna turystycznie od Bali, głównie za sprawą zdecydowanie słabszej infrastruktury, ale być może również braku klimatu wszechobecnych hinduistycznych świątyń, kolorowych ozdób i zapachu kadzidełek, niuch niuch. Z tego powodu jedni są zachwyceni, bo widać niezniszczone piękno wyspy, a inni niezadowoleni bo nic tam nie ma (czyli jest tylko naturalne piękno wyspy). Lombok czekał na moje przybycie. Zrobiłem to przeciw zaleceniom lekarza, doradcy finansowego i wszystkich, którzy mnie kochają. Ale powiedziałem sobie: Dla moich czytelników muszę, ponieważ te trzy osoby zasługują na wszystko.
***
Niedziela, 25 października, godzina 13:35, lotnisko w Surabayi

- Wiesz Hania, Marcin pokazywał nam wczoraj jak będzie wyglądał nasz lot – powiedziałem.
Hania wyprostowała dłoń, przesunęła ją lekko w bok i zapikowała w dół. Zacząłem się z nią śmiać.
- Ja nie rozumiem tych polskich dowcipów – odpowiedział Remy.
Mimo, że przy starcie trzęsło trochę bardziej niż zwykle udało nam się wzbić w górę samolotem linii Lion Air, który należy do grupy JaLatam!Air i nawet wylądowaliśmy na dobrym lotnisku, bo w Mataram, ze wspaniałym widokiem na górskie szczyty. Kiedy z okien taksówki patrzyliśmy na otaczające nas rośliny i drzewa nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu, że Lombok jest bardziej zielony i uporządkowany. Jawa w porównaniu do Lombok wydawała się być jak surowy kartofel. Nie zawsze najpiękniejszy kolor na zewnątrz, jak się obierze trochę lepiej, ale wciąż nie różowo.
Naszym pierwszym specyficznym przypadkiem ludzkim na Lombok była właścicielka kwatery, w której nocowaliśmy. Z pochodzenia Nowo Zelandka, jej angielski brzmiał jak angielski francuskiego oficera Crabtree z Allo!Allo! [Good moaning (Dziń dybry) – przyp. autor]. Jej obsesją były wszelkie katastrofy naturalne, ze szczególnym naciskiem na trzęsienia ziemi. Na szczęście poza opowiadaniem o niebezpieczeństwach życia w Indonezji znała również kilka miejsc, które zapamiętamy na długo.
***
Ludzie na Lombok często mówią po angielsku, a poza miastem sprawiają wrażenie naprawdę przyjaznych. Jadąc na skuterach często machaliśmy i pozdrawialiśmy się wzajemnie. Gdy pytaliśmy o drogę, a pytaliśmy tysiące, a może nawet i setki razy zawsze dokładnie i dobrze tłumaczyli. No może z wyjątkiem jednego faceta, którego gdy zapytałem w największym mieście na Lombok – Mataram którędy na plażę nie patrząc mi w oczy powiedział chwileczkę i odjechał samochodem. Mam nadzieję, że kiedy następnym razem się tam pojawię będzie on stał w tym samym miejscu z gotowymi instrukcjami... Kilkadziesiąt minut później honor mieszkańców Lombok z jednej strony uratowali, a z drugiej trochę nadwyrężyli pewni młodzieńcy. Darując sobie plaże w okolicy Mataram zdecydowaliśmy się ruszyć w drogę powrotną i oczywiście się zgubiliśmy. Można powiedzieć, że pomimo tego, że cała czwórka chciała trafić do tego samego miejsca to tylko ja z Hanią się zgubiliśmy, bo Radana i Remy uważali, że jedziemy dobrą drogą.
Zdając się jednak na moje przeczucie postanowiłem zatrzymać się i zapytać o drogę w pierwszym miejscu, w którym zobaczę człowieka. Miejscem tym okazał się być mały domek przy zakręcie, u którego progu drzwi zauważyłem indonezyjskiego młodzieńca. Kiedy zobaczył mnie po raz pierwszy przymknął na chwilę drzwi i coś krzyknął do swoich kolegów, którzy jak się okazało przebywali w środku.
- Przepraszam kolego, którędy do Senggigi – zapytałem i podałem mu mapę.
- Bule, który mówi po indonezyjsku – powiedział do nich i zaczął się śmiać.
Potem coś mi tłumaczył aż w końcu dwóch z nich zaproponowało, że pojedzie z nami i wskażą drogę. Zawróciliśmy i faktycznie pokazali nam drogę. Niektórzy mogą się dziwić, że komuś chciało się specjalnie ruszać tylko po to, żeby komuś pokazać dokładnie drogę. Ale z drugiej strony, gdyby w waszym progu pojawił się Jon Bon Jovi to inaczej byście się zachowali. W sumie ja byłem dla nich lepszy niż Bon Jovi, bo po pierwsze oni pewnie nawet o nim nie wiedzą, po drugie mówiłem trochę po indonezyjsku, a po trzecie mam prawie tak samo bujną czuprynę jak on, z całym szacunkiem dla jego kędziorków. Wracając jednak do sedna. Kiedy znaliśmy już swoje tereny grzecznie im podziękowaliśmy, ale oni chcieli jechać z nami na plażę. Chcieli również nasz numer telefon oraz wiedzieć gdzie mieszkamy i wpaść do nas. Ostatecznie udało nam się od nich odczepić i pognaliśmy w swoją stronę.
***
Lombok to bardzo ładne plaże w bezpośrednim sąsiedztwie wysokich palm. W okolicy Senggigi można znaleźć wspaniałe restauracje położone kilkanaście metrów od morza, ale trochę dalej o porządne jedzenie może być trudno, a zamiast knajp, przy plaży najzwyczajniej żyją sobie w chatkach ludzie. Czasami na godzinę może zabraknąć prądu, ale Lombok ma sporą zaletę. Na północnym zachodzie znajdują się trzy urocze wysepki Gili, które zdecydowanie warte są zachodu. Na jedną z nich udaliśmy się także my...

piątek, 6 listopada 2009

Cień piasku

Kiedy przymierzałem się do pisania tego posta postanowiłem sobie, że to będzie najlepszy albo najgorszy jaki kiedykolwiek napisałem. Sami ocenicie. Zadanie mam trudne, ponieważ znowu będę pisał o wulkanie Bromo (vide Wulkan Bromo), a dokładniej kolejnej wyprawie na niego, która znowu była jedyna w swoim rodzaju i bardzo urokliwa. Nie mogę powiedzieć, żeby to co zaplanowałem dla wszystkich jej uczestników wyszło doskonale. Wręcz przeciwnie, wyszło to raczej bardzo kiepsko. Moje planowanie było oczywiście bez zarzutu, ale zawiodła egzekucja czyli czynnik ludzki. Powiedzieć o tej wycieczce, że była ciekawa to jak nic o niej nie powiedzieć. Posłuchajcie.
***
Jedynym powodem, dla którego zdecydowałem się po raz kolejny wyruszyć na Bromo była wizja zobaczenia wspaniałego wodospadu Madakaripura, który znajduje się nieopodal i o którego istnieniu wcale niewielu ludzi wie.
Tym razem ekipa składała się z siedmiu osób: Marcina z indonezyjką Lyą, Nataszy, Radany, Remy’ego, który jest przyjacielem Hani poznanym na studiach we Włoszech oraz Łukasza. Łukasz jest doktorantem politologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Napisał książkę o Timorze Wschodnim, a obecnie zbiera materiały do pracy doktorskiej na temat prezydentury Suharto (a może Sukarno?) w Indonezji – prawda to czy nie – mniej więcej te klimaty. Za pośrednictwem tego skromnego bloga skontaktował się ze mną i znalazł się na parę dni w Malang. Przy okazji, mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko wykorzystaniu przeze mnie paru zrobionych przez ciebie zdjęć.
***
Wszystko szło jak w szwajcarskim zegarku. Zgodnie z planem, dokładnie o drugiej w nocy wyruszyliśmy w kierunku Bromo zarezerwowanym przeze mnie wcześniej samochodem w kształcie klocka, z którego szpetnie wystawały cztery małe kółka, z siedzącymi z przodu kierowcą oraz pilotem. Dopiero po około godzinie jazdy okazało się, że orientacja w terenie to nie był folwark naszych towarzyszy. Kierowca zatrzymał się w pewnej wiosce i zaproponował, żebyśmy na dalszą podróż wynajęli dżipy, bo droga jest zniszczona. Taką informację przynajmniej przekazała mi Lya.
- Co?! – zapytałem i odpowiedziałem jednocześnie marszcząc czoło co zamknęło mu usta.
Po kolejnej godzinie dotarliśmy do pierwszego celu czyli punktu widokowego. Wtedy dopiero Marcin i Łukasz podzielili się ze mną informacją, że z powodu bujania samochodem po górskich i stromych serpentynach niewiele brakowało, a ponownie mieliby przed sobą ostatni posiłek. Po zrobieniu zdjęć i kilku minutach zaczepiania ludzi w celu zaoferowania zdjęcia z przystojnymi chłopcami za jedyne dziesięć tysięcy rupii (photo with handsome boy – sepuluh ribu!) udaliśmy się do jednej z kanciap na coś w stylu śniadania. Pech czy też fart sprawił, że było to to samo miejsce co w trakcie pierwszej wyprawy z tymże niewiele, ale jednak trochę zmienione. Ceny też były zmienione, co oznaczało, że za drogie zupki chińskie ostatnim razem przepłaciłem jeszcze bardziej. Biłem sie później w piersi, że nie negocjowałem tej horrendalnej ceny. Wśród oparów sztucznie przygotowanych produktów spożywczych oraz mocnej kawy i herbaty nie mogliśmy nie poruszyć tematu wycieczki na Lombok i Bali, która miała mieć miejsce następnego dnia.
- Jakimi liniami lecicie? – zapytał Marcin.
- Lion Air – odpowiedziała Radana.
- A Lion Air. Wasz lot będzie wyglądał mniej więcej tak – Marcin wyprostował dłoń na wysokości pół metra po czym przesunął ją lekko w bok i zapikował w dół cały czas szeroko się uśmiechając. Ja śmiałem się pełną gębą.
- To nie jest śmieszne – zaprotestował Remy.
- Wystartujecie, pilot zapyta drugiego, żeby mu podał mapę, a ten mu odpowie: „Panie kapitanie mamy tylko mapę Dżakarty”, na co tamten: „W takim razie lecimy do Dżakarty” – Ja i Marcin nie przestawaliśmy się śmiać.
- Wystarczy – rozkazała Radana.
***
Po spożyciu posiłku ruszyliśmy w dół kaldery na walkę z kurzem i piaskiem wulkanicznym. Nasz samochód oczywiście nie był specjalnie przygotowany do tego typu wojaży chociażby dlatego, że nie miał napędu na cztery koła. Przy pierwszej wyprawie nie było problemu, bo kierowca był doświadczony i wiedział, że należy dobrze się rozpędzić i gnać przed siebie omijając miejsca z bardziej głębokimi warstwami piasku. A ten kierowca? No cóż. Delikatnie mówiąc miał inną filozofię jazdy. Jechał za wolno i złym torem, a ponadto gdy czuł, że samochód jest hamowany przez piasek redukował bieg co jeszcze bardziej go spowalniało i zakopywał się. Szybko się więc okazało, że będziemy musieli nasz samochód pchać. Niestety piasek był na tyle głęboki, a kierowca na tyle nierozgarnięty, że musiał nam pomóc dżip. Korzystając z tej okazji usiadłem za jego kierownicą i zrobiłem kilka fotek (vide facebook). Kosztowało nas to pięćdziesiąt tysięcy rupii. Kilkadziesiąt metrów dalej znowu się zakopaliśmy. Na nic były nasze komendy, żeby bardziej rozpędzić samochód. Kierowca był uparty jak osioł albo po prostu był osłem. Marcin szybko wyciągnął pięćdziesiątkę i z uśmiechem na ustach zaczął ją oferować dookoła. Dookoła jednak nikogo nie było. Tym razem udało nam się wyciągnąć samochód własnymi siłami. Dotarliśmy do parkingu pod Bromo i wyruszyliśmy pieszo w stronę krateru.
***
Wraz z powrotem do samochodu rozpocząć się miał etap, dla którego przyjechałem. Jak kania dżdżu spragniony byłem zobaczenia wodospadu Maradaripura. Po wstępnej aprobacji innych członków załogi oraz problemach z orientacją kierowcy w drodze na Bromo zapytałem go czy wie jak tam dotrzeć. Ten mi tak pozytywnie pokiwał głową i pokazał mapę, że aż cieplej zrobiło mi się na sercu.
- Tylko godzina jazdy – powiedział entuzjastycznie.
- No to jedziemy!
Ku uciesze ekipy nie musieliśmy zawracać, a po prostu jechać dalej prosto piaskami wulkanicznymi. Podobało nam się to, bo wyglądało na to, że ta droga jest łatwiejsza. Nic bardziej mylnego. Już po chwili, kierowca w swoim stylu zredukował bieg i znowu siedzieliśmy po uszy w ...piasku. Mieliśmy go już także – naturalnie- po dziurki w nosie, a i morale było niskie. Na szczęście zjawiły się posiłki. I nie mam tutaj na myśli jakichś naleśników albo sałatek. Z pomocą przyszło nam dziesięciu Indonezyjczyków, którzy pchali obok swoje motorki.
Marcin miał najwyraźniej dzień odpoczynku od siłowni, bo stał z boku i nadzorował pracę nie brudząc sobie rąk:
- Podłóżcie kamień! Ale nie tak! To nie jest robota! Jak ten matoł chce to zrobić? – motywował.
Indonezyjczycy przepchnęli samochód kilka metrów dalej. Tam zakopał się znowu. I znowu popchnęli. Wsiedliśmy z powrotem i po pięćdziesięciu metrach znowu wysiadaliśmy i znowu nam pomogli. Po tym incydencie kierowca zaczął jasno myśleć i zdecydował się dać więcej gazu. Rozpędził samochód mocno. Było to o tyle interesujące doświadczenie, że po prawej stronie od nas wystawały betonowe słupy. Wystarczyłoby, żebyśmy wyskoczyli z kolein w prawo i już nigdy więcej nie musielibyśmy pchać samochodu. Tak się jednak nie stało, a samochód wjechał znowu w grubszą warstwę piasku. Kierowca jednak wciąż wciskał gaz odważnie, a my widząc jego determinację oraz to że samochód jednak mimo wszystko zwalnia próbowaliśmy go rozbujać tak jak próbuje się rozbujać huśtawkę to w przód to w tył, ale i tak zatrzymaliśmy się kilka metrów przed drogą asfaltową, co wzbudziło okrzyk zawodu. Tym razem jednak było już pewne, że przejdziemy i tę próbę. Dokonaliśmy ostatniego popchnięcia i życie znowu wydawało się piękne. Opuszczaliśmy kalderę pnąc się w górę asfaltową drogą i oglądaliśmy morze piasku znajdujące się na dole, które kosztowało nas sporo wysiłku.
***
Po czterdziestu minutach bezproblemowej jazdy kierowca zatrzymał się na poboczu:
- Pozamykajcie szyby, włączę klimatyzację.
W chwili gdy to zrobił z lewego przedniego koła zaczęła wydobywać się chmura szarego dymu. Zmieszany, nie bardzo wiedział co robić jednak po chwili zdecydował się wyłączyć silnik. Następnie włączył go ponownie, przejechał dwadzieścia metrów, wyhamował hamulcem ręcznym i zatrzymał się przy małym warungu. Wyszliśmy obejrzeć rozmiary zniszczeń:
- Według mnie wybuchnął płyn hamulcowy i jesteśmy bez hamulców – zawyrokował Marcin.
W oczekiwaniu na decyzję kierowcy co dalej zrobiliśmy sobie sjestę i zamówiliśmy kawę, herbatę oraz jedzenie typu instant i jedni delektowali się chwilą, a inni w ponurych nastrojach próbowali przeczekać najgorsze.
- Mmmm, kawunia, ciepłe bułeczki, czego trzeba nam więcej? – zapytałem retorycznie.
- No nie powiem, bardzo przyjemnie, mógłbym tutaj zostać na dłużej – odpowiedział Marcin biorąc do buzi okrągły kawałek bułki z truskawkowym nadzieniem.
- Czy nie widzicie, że nie działają nam hamulce i nie mamy jak wrócić? – odparowała Radana.
- Mi się bardzo podoba, póki jestem cały i zdrowy mogę tak podróżować – odpowiedziałem.
- Jutro mamy autobus na lotnisko o ósmej i warto byłoby się przygotować do wyjazdu.
Zacząłem estymować:
- Biorąc pod uwagę fakt, że jesteśmy jakieś osiemdziesiąt kilometrów od Malang i przyjmując przeciętną szybkość pięć kilometrów na godzinę daje nam to szesnaście godzin marszu, czyli w Malang możemy być o czwartej rano czyli, jak widzisz, nie mamy się czym martwić. Delektuj się z nami.
- I obsługę mają miłą – dodał Marcin patrząc na przygotowującą posiłek Lyę.
Po godzinie przerwy, na polecenie kierowcy zapakowaliśmy się z powrotem do samochodu i powolutku ruszyliśmy przed siebie. Tuż przed wejściem w pierwszy zakręt kierowca zaczął hamować hamulcem ręcznym.
- Boże, jedziemy bez hamulców! – wykrzyknęła Radana i zaczęła płakać.
Atmosfera była napięta niczym struna bandżo. Poruszaliśmy się w miarę wolno, ale drogi w tej części Indonezji mają to do siebie, że składają się na przemian ze wzniesień i OBNIŻEŃ, a jak taka budka zacznie zjeżdżać to lepiej, żeby na jej drodze niczego nie było. Zacząłem estymować prawdopodobieństwo wyjścia z tego cało:
- Jak oceniasz nasze szanse Marcin?
- Według mnie to musimy w coś w końcu przypieprzyć – odpowiedział z defetyzmem.
- Co o tym sądzisz Lya? – zapytałem dziewczynę Marcina.
- Jest dobrze – uspokoiła mnie. Jej zdanie jako osoby, która powinna znać tutejsze realia najlepiej liczyło się dla mnie najbardziej.
- Powinniśmy się zatrzymać i donieść o tym na policję! – zaproponował Łukasz.
- Stary, to nie jest cywilizowany kraj. Pójdziesz na policję to cię spałują i jeszcze każą zapłacić, bo jesteś biały. To są inne realia – odpowiedział Marcin.
Radana wciąż płakała, ale my jechaliśmy dalej. O dziwo, jeszcze się nie rozbiliśmy. Odbiliśmy z drogi w kierunku wodospadu.
- Kesiu, jedziemy dalej zobaczyć wodospad... – zauważyła Lya.
- Oczywiście, że tak. Po to tu jestem – pomyślałem.
- NIE!!! – krzyknęłą grupka innowierców. Natasza, Radana, Łukasz i Remy chcieli jak najszybciej rejterować do gniazdka w Malang.
Razem z Marcinem wstrzymaliśmy się od komentarza. Z praktycznego punktu widzenia byliśmy co najwyżej kilka kilometrów od wodospadu i biorąc pod uwagę fakt, że dalsza droga powrotna wyglądała najnormalniej w świecie i przebiegła bez żadnych usterek tym bardziej szkoda straconej szansy. Gdyby nie ta ucieczka wyprawę oceniłbym maksymalnie wysoko. A tak, brakowało tej wisienki na torcie. Ech, życie...


czwartek, 22 października 2009

Wywiad dla gapyear.pl

Pod tym adresem można przeczytać wywiad ze mną dla serwisu gapyear.pl:
Rok w Indonezji


niedziela, 18 października 2009

Wydarzenia reprezentacyjne

Być bule w takim miejscu jak Jawa Wschodnia to jak być w połowie gwiazdą rocka. Znać białego albo być z nim widzianym podnosi status społeczny tym, którzy żyją w kajdanach prestiżu czy poważania. Bule to człowiek mądry, mówiący po angielsku i mający pieniądze. Oczywiście to nie zawsze prawda. Nie zmienia to faktu, że jesteśmy zapraszani na uroczystości w czasie, których nasza aktywność ogranicza się do bezproduktywnego siedzenia, jedzenia i pozowania do zdjęć.
W końcu nadszedł czas, że mogliśmy zagrać pierwsze skrzypce i zostaliśmy zaproszeni do jednego z liceów, aby zaprezentować kraje, z których pochodzimy. W prezentacji, którą przygotowałem razem z Hanią chciałem skupić się na tym co w naszym kraju najistotniejsze, czyli na polskiej kuchni, a dokładniej na wódce. Niestety, Hania silnie zaoponowała i ostatecznie słowo „wódka” zostało zastąpione „historią”, a więc w sumie to samo. Podobnie negatywnie Hania wyraziła się na temat mojej propozycji zamieszczenia kilku urywków z najbardziej kultowymi cytatami z filmu Psy 2: Ostatnia krew, ale tego komentować nie będę. Oczywiście później była fotosesja, a następnie lunch z dyrektorem liceum. Nie temu jednak wydarzeniu chciałbym poświęcić więcej miejsca.
***
Kiedy Gatut z mojej uczelni powiedział mi, że jedziemy do Blitar myślałem, że to nazwa szkoły. Gdy wsiadłem do jego samochodu zapytałem o konkrety. Wtedy odpowiedział, że to pół godziny jazdy z Malang. Chyba go źle zrozumiałem, bo zanim dotarliśmy do Blitar minęły bite dwie godziny. W czasie podróży Gatut roztaczał przede mną wizje wspólnych interesów, o których nie mogę nic powiedzieć, bo nikt nie może dowiedzieć się, że chodzi o handel kurczakami. W Blitar przesiadłem się do innego samochodu, który był prowadzony przez Tommy’ego z liceum do którego zmierzałem.
- Gatut mówił Ci coś więcej jak to będzie wyglądać? – zapytał mnie Tommy.
- Nie.
- Widzisz, mamy klub języka angielskiego i wpadłem na taki pomysł, żeby raz w miesiącu zapraszać do szkoły nauczycielów - native speakerów języka angielskiego – w moim umyśle zaczęły mieszać się śmiech i zakłopotanie czy Tommy na pewno wie kim jestem - Uczyłeś kiedyś?
- Kiedyś w Stanach pokazywałem jak należy smażyć hamburgery – odpowiedziałem z dumą.
- Dobre i to! – wykrzyknął z uśmiechem, a ja zacząłem bardziej optymistycznie patrzeć w przyszłość – Będziesz miał wyzwanie. Widzisz, to jest śmieszne, że ludzie tylko dlatego, że jesteś biały myślą, że jesteś native speakerem.
***
Pewnego razu, gdy udałem się po odbiór stypendium i składałem jeden z piętnastu wymaganych podpisów rektor zapytał mnie czy w Polsce mówimy angielskim brytyjskim czy amerykańskim. Odpowiedziałem, że brytyjskim. Chwilę się jednak zastanowiłem i zwróciłem mu uwagę, że w Polsce mówimy po polsku. Rektor chwilę trawił w swoim umyśle tę informację po czym z pewnością stwierdził, że w takim razie naszym drugim językiem jest angielski. Bez wahania odpowiedziałem, że tak.
Podobnie jest w codziennych sytuacjach. Hania podchodzi do taksówkarza i piękną, poetycką oraz wyrazistą polszczyzną z naciskiem na wszystkie ć, sz i rz mówi:
- Ile bĘdzie koSZtowaĆ taksÓWka na ulicĘ CZekoladowĄ?
- I don’t speak english – usłyszała w odpowiedzi.
***
W końcu zacząłem głębiej zastanawiać się nad całą otoczką i celem mojej wizyty.
- Czego ode mnie oczekujesz? – zapytałem i czekałem. Sekundę, pięć, dziesięć.
- Jeśli ta pauza potrwa jeszcze dłużej będę musiał się ogolić – pomyślałem. W końcu jednak odparł:
- Spokojnie, jak dojedziemy to będziemy mieć pięć minut i ci odpowiem.
Dotarliśmy i usiedliśmy w gabinecie.
- Lekcja powinna trwać między 60 a 90 minut. Powiedz na początku coś tam o sobie, a dalej to już zależy od ciebie. Ja czasami dyktuję im coś takiego – wyjął dwie kartki z kilkoma pomieszanymi fragmentami historii, które miały być ułożone w odpowiedniej kolejności.
- Jak im to podyktuję, oni się zastanowią i to razem zrobimy to mija średnio 45 minut. Tutaj masz klucz odpowiedzi.
Spojrzałem najpierw na tekst, następnie na klucz odpowiedzi, który był niepoprawny i zdecydowałem, że nie będę tego wykorzystywał w obawie przed samooskarżeniem o intelektualny ferment.
Przeprosiłem na chwilę i wyjąłem telefon. Zadzwoniłem do Jacka.
- Hej Jacek, daj mi przykład jakichś gier, które robisz ze swoimi studentami angielskiego.
- No to na przykład możesz przygotować sobie karty do gry i pytania...
- Nie mogę, za chwilę zaczynam.
- Wymyślanie opowiadania. Ty zaczynasz i każdy dodaje jedno zdanie.
Zostałem uwiedziony tą ideą. Oczywiście nie w seksualnym znaczeniu tego słowa (może odrobinę), ale ten pomysł wydał mi się wcale ciekawy dla mnie jak i dla uczniów.
- Co jeszcze?
- Może też zabawa z przymiotnikami. Pytasz ich jak mają na imię i muszą podać ci przymiotnik zaczynający się na pierwszą literę ich imienia, na przykład I am Chris and I’m crazy. A tak to nie wiem, coś wymyślisz spontanicznie...
- Ok, dobra, dzięki za te dwie gry – odpowiedziałem.
Schowałem telefon, przełknąłem ślinę i byłem gotowy do wyjścia.
***
Kiedy przyjeżdżasz do Indonezji możesz spodziewać się wielu rzeczy: egzotycznych chorób, nagusa kierującego ruchem na skrzyżowaniu, grajków na ulicy, którzy wciskają się między pojazdy na światłach i zbierają pieniądze (zazwyczaj jeden klaszcze i coś tam sobie majaczy, a drugi psuje jakiś mały instrument). Czego się nie spodziewasz to publicznej klasy licealnej z dwudziestoma uczniami, niemal taką samą liczbą laptopów i bezprzewodowym dostępem do internetu. Uczniowie okazali się być inną formą białka niż przypuszczałem. Byli młodsi i nie mówili zbyt wiele po angielsku. Niemniej wszystko szło gładko i przyjemnie. Mały zgrzyt nastąpił, gdy z moich ust wymknęło się „O mój Boże”, co zostało przyjęte raczej kwaśno. Z uwagi jednak na okoliczności łagodzące, a dokładniej moją tępą nieświadomość nie dbałem o niczyje resentymenty i parłem dalej. Oprócz gier, które zajęły większą część lekcji wypowiadałem dydaktyczne, krzepiące sentencje na temat zalet uczenia się języka angielskiego we współczesnym świecie. Lekcja bardzo szybko dobiegła końca i od razu udałem się z Tommym na konferencję, która miała miejsce tuż obok i zgromadziła wiele ważnych postaci z okolicznych szkół. Usiedliśmy we dwóch przy stoliku blisko mównicy, przy której właśnie swoją przemowę wygłaszał dyrektor liceum. Dyrektor jak i inni pracownicy szkoły natychmiast zaczęli prawić mi dusery i prześcigać się w ukłonach i podziękowaniach.
- Mister Chris, dziękujemy za przybycie – powtarzał powtarzał dyrektor z mównicy.
Z uwagi na język indonezyjski pozostałe części jego przemowy docierały do mnie ledwo strzępami. Następnie, po zjedzeniu obiadu udałem się z Tommym jeszcze raz do szkoły. Zostałem posadzony w tym samym miejscu, w którym wcześniej Tommy roztaczał przede mną swoją filozofię nauczania języka angielskiego. Tommy wyjął z kieszeni kopertę i trzymając ją przed sobą jak ksiądz trzyma hostię w momencie konsekracji powiedział:
- Tutaj jest nasze podziękowanie i nie chce słyszeć, że tego nie zaakceptujesz.
- Nic się nie bój, zaakceptuję – powiedziałem z uśmiechem.
***
Kiedy kilka godzin później spojrzałem do koperty okazało się, że jak na tutejsze warunki jestem beznadziejnie drogi.

poniedziałek, 12 października 2009

Ruch uliczny w Indonezji

Ryzykuję życie każdego dnia. Tysiące a nawet setki motocykli jadą ulicami Malang tam dokąd zdecydują podążyć ich kierowcy. Każdy z nich to potencjalne zagrożenie, którego uniknąć nie podobna.
Oto moja rada: kiedy zobaczycie na drodze indonezyjskiego kierowcę, który nadjeżdża z drugiej strony, zatrzymajcie się na poboczu, wysiądźcie i schowajcie za drzewem dopóki nie przejedzie. Nie ryzykujcie!

Wyróżniłem trzy grupy, które powodują największe zagrożenie:

Grupa #1: Kierowcy nieoświetlonych motorków z zapalonym pecikiem

Zazwyczaj są to ludzie około pięćdziesiątki. Bywają młodsi, ale wtedy oprócz papieroska trzymają w ręku telefon i piszą esemesy. Wloką się poboczem pod prąd albo jak najbliżej wewnętrznej strony jezdni tak, żeby w razie wyprzedzania przez motocyklistę z naprzeciwka się z nim zderzyć. Najczęściej prowadzą trzydziestoletnie Vespy lub inne równie nowoczesne maszyny, z których pozbyto się wszystkich zbędnych części pozostawiając szkielet konstrukcji czasami dla większego efektu przemalowany na wszystkie kolory tęczy.

Grupa #2: Motorki sprawujące funkcję samochodu dostawczego

Mogą to być baniaki z wodą po obu stronach. Mogą to być druty, który ciągną się po ulicy dobre dwa metry za motocyklem. Mogą to być dwaj Indonezyjczycy, którzy trzymają w górze materac. Może to być również motor wiozący szafę. Zawsze ich gabaryty są przynajmniej dwa razy większe wszerz, wzdłuż lub w górę niż normalnego motora. Strzeżcie się.

Grupa #3: Polacy

Tak tak, nasi rodacy zaciekle walczą o miejsce w czołówce najniebezpieczniejszych kierowców. Pojęcie wolnej jazdy znają tylko od strony braku jakichkolwiek zasad. Uwielbiają się wciskać przy wysokiej prędkości między innych i traktować pozostałych jak pachołki. Ich filozofia jazdy opiera się na byciu najszybszym przez co zanika potrzeba spoglądania w lusterka, no chyba żeby się w nim przejrzeć (bardzo pożyteczne). Uważają się za swoistą elitę podkreślając to własnym i ściśle tajnym klubem tuningowym, którego kryteria członkowskie są bardzo restrykcyjne i niejawne. Aby do niego należeć należy spełnić wszystkie pięć z czterech kryteriów głównych, którymi są:
- uliczny wojownik – przejazd przez Surabayę i przeżycie
- nieśmiertelny renegat – przeżycie wypadku, a następnie dalsza chęć do jazdy na motorze (wyjątek stanowi operacja mózgu, wycięcie części przysadki i zostanie warzywem – wtedy się nie liczy)
- romantyczny książę – zakochanie się dziewczyny w kierowcy wyłącznie używając umiejętności kierowania pojazdem
- górski męczennik – podróż przez górskie tereny i powrót na tym samym motorze w takiej samej liczbie części
- wytrwały posłaniec – wielogodzinna jazda w upale, głodzie i pragnieniu
Jeśli rada starszych zaliczy wszystkie pięć z czterech kryteriów głównych można przyłączyć się do tego poufnego i undergroundowego półświatka.
***
Pieszy nie ma żadnych praw. Jest mało chodników, przejść dla pieszych prawie w ogóle, a jeśli są to raczej po to, żeby zamalować dziurę. Przechodzenie przez jezdnię zademonstruję na przykładzie dwupasmowej w obu kierunkach ulicy, która przebiega blisko Domu przy ulicy Czekoladowej. Kiedy zdecydujemy się na przejście na drugą stronę musimy oczywiście spojrzeć czy ktoś nie jedzie, a ktoś jechać będzie na pewno. Warto zrobić jeden mały krok i wejść na jezdnię, aby zasygnalizować, że się nie boimy i będziemy walczyć o kawałek asfaltu. Jeśli sytuacja na to pozwoli zróbmy jeszcze jeden albo dwa kroki. W ten sposób jesteśmy już prawie w połowie jezdni jednego kierunku. W tym momencie stajemy się czymś na miarę laski Mojżeszowej na widok, której rozstępuje się morze pojazdów i omija nas z obu stron. Kierowcy tymczasem widzą, że nie mają do czynienia z tchórzami i budzi to w nich respekt. Jeśli nikt nie jedzie z naprawdę dużą prędkością albo nie jest bardzo blisko można ryzykować przejście drogi do końca licząc na to, że ewentualne pojazdy ominą nas z drugiej strony. Analogicznie możemy przystąpić do przejścia przez drugą stronę jezdni. Tym samym taka operacja wymaga średnio około 30-40 sekund przebywania na asfalcie, jeśli ktoś jest już w tym wprawiony, a więc generalnie szybciej niż oczekiwanie na zmianę świateł na normalnym przejściu dla pieszych. No i jaka przygoda!
Oprócz walki z motocyklistami o przekroczenie ulicy może zdarzyć się, że przyjdzie wam stoczyć bitwę o miejsce na chodniku z tymi, którzy zdecydowali się ominąć korek. W takiej sytuacji musicie pokazać siłę psychiczną, pod żadnym pozorem się nie zatrzymywać ani ustępować tylko przeć do przodu własnym rytmem i zagarnąć sobie jeśli nie cały to jak największą część chodnika.
***
Jak na kraj odwróconej flagi przystało ruch jest lewostronny. Zasady ruchu są niepisane. Każdy kierowca tworzy własne. Czasami nie wiadomo kto na skrzyżowaniu ma pierwszeństwo, ale jakby informacja o tym jest przekazywana kolejnym generacjom i niby jednak wiadomo. Na innych z kolei nie wiadomo, przez co gdy się dojeżdża do takiego wtedy rozstrzyga się to w pewien sposób naturalnie, czyli kto pierwszy ucieknie ten lepszy. Wyprzedzanie odbywa się ze wszystkich stron na raz. Gdy robi się to z prawej strony trzeba uważać na tych jadących z naprzeciwka. Gdy wykonuje się manewr z lewej trzeba mieć na uwadze pieszych, wyjeżdżających z pobocza, budki z jedzeniem jak i tych jadących z naprzeciwka pod prąd (uwaga na kierowców z zapalonym pecikiem!).
Niektóre sceny można byłoby żywcem przenieść do filmów z James’em Bondem. No bo czyż agent 007 powstydziłby się niebezpiecznej jazdy zatłoczoną ulicą, następnie przejazdem jakimś egzotycznym skrótem wąską uliczką przez targ z owocami i biegającymi kurczakami, a na koniec dynamicznym i nonszalanckim powrotem na szeroką ulicę, gwałtownym przyspieszeniem i dalszą ucieczką przed zagrażającymi światu azjatyckimi terrorystami z bazooką na ramieniu?
***
Na jazdę motorem wymagane jest prawo jazdy, którego koszt wynosi 250 000 rupii (ok. 75 zł) bez testów lub 75 000 rupii (ok. 22 zł) z testami i całodniowym załatwianiem spraw. Przeciętna łapówka za brak dokumentów to podobno 50 000 rupii, a więc inwestycja w prawo jazdy wymaga ekonomicznego rachunku zysków i strat oraz poważnego zastanowienia. Ponadto James Bond posiada licencję na prowadzenie wszystkich pojazdów, którą jest przeterminowana karta ISIC, więc się waha.
***
Jazda motorem po indonezyjskich drogach to nie lada frajda choć bywa niebezpieczna. Ale jeśli lubisz poczuć adrenalinę albo nie cenisz zbyt wysoko własnego życia pokochasz to.

wtorek, 6 października 2009

Wycieczki motorowe

Podróżowanie indonezyjskimi drogami jest nieustanną walką z przeciwnościami. Nawet jeśli nie pokonuje się górskich serpentyn, których prosta jest długa na dwadzieścia metrów albo nawierzchnia pamięta epokę kamienia łupanego to i tak na lepszych drogach, które pozwalają na osiągnięcie wyższych prędkości może przed nami wyskoczyć głęboka dziura, w której zostawimy koło, albo wybrzuszenie, po którym można przeskoczyć na drugą stronę świata. Dla kogoś kto chce się poruszać niezależnie istnieją dwie opcje: Albo kupić samochód i bezpiecznie oraz wolno poruszać się do celu albo jeździć motorem szybciej i z zastanowieniem czy następny zakręt nie będzie ostatnim. Ja wybrałem tę drugą opcję.
***
Niech was nie zmyli jego drapieżny wygląd i płomienie na karoserii – to nie jest ścigacz. To Yamaha Mio Soul. I chociaż w nazwie ma „duszę” w liczbie pojedynczej to jestem przekonany, że więcej osób straciło na nim życie. Pojemność skokowa: 113 centymetrów sześciennych. Prędkość maksymalna: 100 kilometrów na godzinę. Nie o osiągi jednak tutaj chodzi a o wygląd, który jest sensacyjny. W środku jest niewielki bagażnik tak jak w Bugatti Veyron. Zmieści się do niego kilka żab, więc jeśli ktoś prowadzi francuską restaurację to się nada. Ponadto to automat, a więc nie traci czasu na zmianę biegów i można bardziej skupić się na tym co dzieje się z przodu (czytaj: jest wolniejszy i więcej pali). Jeżdżąc na nim i wymijając inne motorki można poczuć się jak John Travolta w Gorączce Sobotniej Nocy. Niektórzy mogą się przyczepić, że został stworzony dla ludzi używających kremów nawilżających do twarzy, ale ja mam to gdzieś.
***
Najbardziej urokliwą wycieczką motorową w jakiej wziąłem do tej pory udział była wyprawa na Bromo. Druga podczas mojego pobytu w Indonezji, z tymże pierwsza została pokonana wynajętym samochodem z kierowcą (vide Wulkan Bromo). Tym razem wyglądało to odrobinę inaczej. Wyruszyliśmy we trzech: ja, Jacek i Marcin. Nasze motorki dziarsko gnały przed siebie z prędkością wysportowanego geoparda na szerokiej ulicy wybiegającej z Malang. Ale prawdziwa przygoda zaczęła się, gdy zaczęliśmy się wspinać. Na początku nie było źle – jechaliśmy wciąż drogami asfaltowymi. Sprawa się zmieniła, gdy zostaliśmy zatrzymani wjeżdżając do Parku Narodowego Bromo-Tengger-Semeru. Człowiek pilnujący przejazdu zaprosił nas do swojego biura i palcem pokazał pozycję w cenniku u samej góry: film przyrodniczy – dwa miliony rupii, pozycja druga: sesja zdjęciowa w plenerze – półtora miliona rupii. Czy wyglądaliśmy na ekipę National Geographic – trudno powiedzieć. Skończyło się na zwykłych biletach wstępu, za które w sumie zapłaciliśmy pięć tysięcy rupii. W międzyczasie byłem molestowany przez może jedenasto-dwunastoletniego chłopca, który najwyraźniej był synem strażnika i przez kilkadziesiąt sekund bez żadnego skrępowania szczypał mnie w rękę i pociągał za włoski, a brązowe oczy świeciły mu się jak żarówki.
Dalej jechaliśmy już po kamieniach z prędkością królika, który przeskakuje z jednej kępki trawy na drugą. Nieźle trzęsło – tyle mogę powiedzieć. Po drodze napotkaliśmy wioskę, a że byliśmy głodni postanowiliśmy znaleźć miejsce, w którym można kupić posiłek. W korowodzie, pomalutku przejechaliśmy przez główną ulicę wioski, ale jedyne co napotkaliśmy to starszego Indonezyjczyka, który powiedział, że wskaże nam odpowiednie miejsce. Jak się okazało zaprowadził nas do swojego mieszkania jednak zauważając, że jego domowe pielesze zostały zamieszkane en masse przez muchy zwialiśmy stamtąd. W wiejskim sklepiku nie było lepiej i o pustych żołądkach, ale z nakarmionymi pachnącą górską benzynką motorami ruszyliśmy dalej.Uprzedzając fakty powiem, że nie dotarliśmy pod sam Wulkan Bromo, ponieważ zdecydowaliśmy się go objechać w poszukiwaniu wspaniałych widoków. I powiem szczerze, że drugi raz bym tego nie zrobił. Nasza dalsza tułaczka przypominała swoimi warunkami drogowymi raczej wyprawę Camel Trophy, do której powinniśmy wyruszyć motorami enduro a nie jak w moim przypadku automatycznym skuterem miejskim w posiadaniu, którego byłem od tygodnia. Pokryci ciemnym piachem do pasa przypominaliśmy w kaskach Arabów, którzy zamienili wielbłądy na motorki w poszukiwaniu nowych złóż ropy naftowej aniżeli białych, którzy wyruszyli na wulkan Bromo, żeby się przejechać. Dotarliśmy nawet pod najwyższą górę Jawy –wulkan Semeru (wysokość 3676 m n.p.m.), a dokładniej do bazy, z której wyruszają wyprawy ludzi, którzy chcą go zdobyć. Tam w końcu posililiśmy się świeżo przyrządzonymi chińskimi zupkami, a ja zacząłem się zastanawiać czy to świszczenie, które zacząłem słyszeć przy ruszaniu motorkiem nie spowoduje, że zostanę w okolicy na dłużej.
Droga powrotna przewidywała głównie zjeżdżanie w dół. Na początek zostaliśmy wystawieni na najcięższą próbę jaką był stromy zjazd po skałach i piasku. Aby go pokonać staczaliśmy motorki wyłącznie siłą hamulców, rąk oraz nóg. Osiągaliśmy prędkość ślimaka winniczka, który ma pod wiatr. Gdy wyprzedzili nas jadący na motorze Indonezyjczycy pomyśleliśmy, że gdybyśmy mieli większe doświadczenie w tego typu wojażach moglibyśmy zjechać szybciej. Kiedy kilka metrów przed nami wylądowali oni bokiem w krzakach zmieniliśmy zdanie. Na szczęście nic im się nie stało i przy naszej skromnej pomocy mogli kontynuować podróż. Później były zjazdy, zjazdy oraz kolejne zjazdy. Wszystkie pokonywałem jedynie przy użyciu hamulców, zapominając o silniku, który zresztą gasł mi, gdy nie dodawałem gazu. Ostatecznie wyprawę oprócz świszczenia przy ruszaniu okupiłem utratą najważniejszego urządzenia obok rączki do dodawania gazu czyli klaksonu oraz wgnieceniem rury wydechowej.
***
I mimo, że z wycieczki byłem bardzo zadowolony to nie zrobiłbym tego po raz drugi. Chociaż z drugiej strony...

wtorek, 29 września 2009

Plaża Balekambang - cz. II

Następny dzień zapowiadał się równie wspaniale jak poprzedni. Marcin usłyszał od jakiegoś Indonezyjczyka, że około dwa kilometry na zachód od Balekambang znajduje się piękna laguna. Ponieważ wiadomość otrzymaliśmy od Indonezyjczyka tak więc laguna mogła znajdować się nie dwa a dwadzieścia kilometrów, i nie na zachód a na wschód, a właściwie to być może w ogóle jej nie było i cała historia mogła okazać się wielką bujdą. Niemniej, informacja ta wyrzeźbiła w naszych umysłach pożądanie odkrycia czegoś o czym słyszeli nieliczni a widziało jeszcze mniej osób. Inaczej mówiąc – warto zaryzykować – dla zasady, dobra nauki i dla mamy i taty. Ruszyliśmy w drogę.
***
Było ciepło, słonecznie, wiał lekki wiatr, który nieco mierzwił moją fryzurę przez co musiałem co chwila na nowo ją zaczesywać. Po przejściu pięćdziesięciu metrów:
- Czekajcie – krzyknął Marcin i pognał w bok do budki z bibelotami - Ale super statki. Po ile jeden?
- Dwadzieścia pięć tysięcy – odpowiedział sprzedawca.
- Hej, Jacek, patrz jakie super statki do naszego bajorka dla rybek. Tylko dwadzieścia pięć tysięcy.
- Ale ja chciałem statki wojskowe – powiedział z rozgoryczeniem w głosie Jacek.
Marcin jeszcze chwilę potrzymał uniesiony w górze statek, poprzyglądał się z jednej i z drugiej strony zachowując kamienną twarz jak degustator, który nie chce jeszcze okazać swojej opinii, aż w końcu odłożył go:
- Nie to nie.
Na naszej drodze natknęliśmy się na niewielką górkę. Jej pokonanie zajmuje może dwie minuty, a po jej drugiej stronie postawiona jest blaszana budka o wymiarach mniej więcej trzy na trzy metry. Na niej niedbały napis ”1.500 Rupii” i nic ponadto. Chyba nikt nie będzie brał od nas pieniędzy za to, że idziemy sobie wzdłuż plaży, prawda? Nic bardziej mylnego. Gdy zaczęliśmy przechodzić koło niej szybciutko pojawił się jakiś starszawy Indonezyjczyk i zaczął machać jakimiś biletami i żądać pieniędzy. Co prawda ja i Marcin parliśmy naprzód, ale reszta wycieczki została zatrzymana. Wynegocjowaliśmy zniżkę, chociaż biorąc pod uwagę fakt, że nie dostaliśmy w zamian biletów była to chyba łapówka i mogliśmy wkroczyć na nieznane nam jeszcze tereny. Marcin zaczął bawić się w jasnowidza:
- Za co my niby zapłaciliśmy?! Teraz sobie pewnie koleś myśli: „Ale złapałem frajerów. Mój plan przychodów na dwadzieścia lat został wykonany w ciągu trzech. Ten biznes to żyła złota. W przyszłym tygodniu stawiam następną budkę po drugiej stronie.”
***
Kiedy ścieżka zaczęła oddalać się od plaży zeszliśmy z niej i pognaliśmy trochę wydeptanym szlakiem do dżungli. Nie ważne, którą ścieżkę byśmy wybrali zawsze wiodła ona do którejś z plaż. I mimo, że żadnej laguny nie zobaczyliśmy to dotarliśmy nawet do wioski rybackiej, w której jak zdążyliśmy zauważyć życie płynie leniwiej niż martwa muszka w kompocie owocowym.
Ocean znowu zrobił na nas bardzo duże wrażenie i zachwycał. Kiedy oglądaliśmy olbrzymie fale rozbijające się o wybrzeża, w naszych umysłach zaczął krystalizować się plan wdrapania się na skały. Dziewczynom nasz pomysł wydał się niekoniecznie mądry jednak wizja zrobienia spektakularnych fotek zakłóciła nasz rozsądek i po chwili wraz z Jackiem i Marcinem byliśmy już na klifie. Nasze włosy były łechtane kryształkami wody wydobywającymi się z błękitnej otchłani. Z tego powodu uznałem, że przy takiej fryzurze to dzisiaj już nie wyjdą mi żadne porządne fotki i skupiłem się na robieniu zdjęć Jackowi i Marcinowi. Jacek poszwędał się po różnych skałkach, na parę minut zniknął nam nawet z oczu, aż w końcu przyjął pozycję stojącą oparty o klif blisko nas, ale kilka metrów wyżej. Tymczasem ja i Marcin siedzieliśmy na skale, patrzyliśmy przed siebie i oglądaliśmy pełen cykl życia fali, która ginęła uderzając z wielką mocą o wybrzeże. Właściwie była to rzeź. Pomimo niezłych ciosów wody, każda fala padała przed potęgą twardych skał. To tak jakby wystawić do walki z Lennox'em Lewis'em kilkutonowy głaz. Też nierówne szanse. Ale jeśli do walki z falą stanie człowiek sytuacja się zmienia.
- Hej, ta fala robi się ogromna! – powiedziałem raczej spokojnie, ale zdawałem sobie wtedy sprawę, że może być niebezpiecznie. Gdybyśmy siedzieli na gładkiej skale moglibyśmy próbować ratować się ucieczką, ale na porowatej skale pochodzenia wulkanicznego chodzenie jest trudne, a co dopiero bieganie. Widziałem jakby w zwolnionym tempie jak czubek fali uderza niemal o kant klifu i potężna chmura wody odbita od wybrzeża kieruje się prosto na nas. Odwróciliśmy się plecami do fali i przykleiliśmy do skały trzymając się jej z całych sił. Fala zaatakowała nas z impetem jakby przeczuwając, że to jest jej koniec i nie ma już nic do stracenia. Woda była naprawdę ciężka i niewiele brakowało, a byłaby to ostatnia fala w moim życiu. Wytrzymaliśmy jej napór, ale serducho waliło mi mocno. Nie było czasu do stracenia, bo zaraz Marcin krzyknął:
- IDZIE DRUGA!!!
W tym miejscu mógłbym powtórzyć to co napisałem powyżej o budowie skały tylko to przekreślić, bo zachowaliśmy się zupełnie inaczej. A konkretniej spieprzaliśmy tak szybko jak się tylko dało. Okupiłem to zniszczeniem klapka, lekką raną u nogi i trzęsącymi się ze strachu rękami i nogami, ale zdążyliśmy. Byłem również cały mokry, ale to było od fali więc się nie liczy. Patrzyłem Marcinowi w oczy i czytałem w nich to samo co było napisane w moich wielkimi literami: NIEWIELE BRAKOWAŁO, KOLEGO. Cała akcja trwała w sumie może piętnaście sekund, ale były to jedne z najbardziej emocjonujących piętnastu sekund jakie przeżyłem.
- Mówię wam, z góry naprawdę fantastycznie to wyglądało jak ta fala was przykryła. Gdybym miał wtedy w ręce aparat mielibyście genialne fotki – rzucił Jacek.
Miałem gdzieś fotki i cały się trząsłem. Wziąwszy jednak pod uwagę fakt, że wyszliśmy z tego żywi to muszę przyznać - warto było zaznać takiej nielichej przygody. I nie mówię tego tylko dlatego, że cała akcja zdynamizowała napięcie międzywierszowe tego wpisu na blogu. O nie! To coś więcej. To jak zebrać tonę pszenicy na polu i później dowiedzieć się, że to pole sąsiada. Albo wysłać pocztą list z wąglikiem do prezydenta – coś co zapamiętuje się do końca życia.