wtorek, 29 września 2009

Plaża Balekambang - cz. II

Następny dzień zapowiadał się równie wspaniale jak poprzedni. Marcin usłyszał od jakiegoś Indonezyjczyka, że około dwa kilometry na zachód od Balekambang znajduje się piękna laguna. Ponieważ wiadomość otrzymaliśmy od Indonezyjczyka tak więc laguna mogła znajdować się nie dwa a dwadzieścia kilometrów, i nie na zachód a na wschód, a właściwie to być może w ogóle jej nie było i cała historia mogła okazać się wielką bujdą. Niemniej, informacja ta wyrzeźbiła w naszych umysłach pożądanie odkrycia czegoś o czym słyszeli nieliczni a widziało jeszcze mniej osób. Inaczej mówiąc – warto zaryzykować – dla zasady, dobra nauki i dla mamy i taty. Ruszyliśmy w drogę.
***
Było ciepło, słonecznie, wiał lekki wiatr, który nieco mierzwił moją fryzurę przez co musiałem co chwila na nowo ją zaczesywać. Po przejściu pięćdziesięciu metrów:
- Czekajcie – krzyknął Marcin i pognał w bok do budki z bibelotami - Ale super statki. Po ile jeden?
- Dwadzieścia pięć tysięcy – odpowiedział sprzedawca.
- Hej, Jacek, patrz jakie super statki do naszego bajorka dla rybek. Tylko dwadzieścia pięć tysięcy.
- Ale ja chciałem statki wojskowe – powiedział z rozgoryczeniem w głosie Jacek.
Marcin jeszcze chwilę potrzymał uniesiony w górze statek, poprzyglądał się z jednej i z drugiej strony zachowując kamienną twarz jak degustator, który nie chce jeszcze okazać swojej opinii, aż w końcu odłożył go:
- Nie to nie.
Na naszej drodze natknęliśmy się na niewielką górkę. Jej pokonanie zajmuje może dwie minuty, a po jej drugiej stronie postawiona jest blaszana budka o wymiarach mniej więcej trzy na trzy metry. Na niej niedbały napis ”1.500 Rupii” i nic ponadto. Chyba nikt nie będzie brał od nas pieniędzy za to, że idziemy sobie wzdłuż plaży, prawda? Nic bardziej mylnego. Gdy zaczęliśmy przechodzić koło niej szybciutko pojawił się jakiś starszawy Indonezyjczyk i zaczął machać jakimiś biletami i żądać pieniędzy. Co prawda ja i Marcin parliśmy naprzód, ale reszta wycieczki została zatrzymana. Wynegocjowaliśmy zniżkę, chociaż biorąc pod uwagę fakt, że nie dostaliśmy w zamian biletów była to chyba łapówka i mogliśmy wkroczyć na nieznane nam jeszcze tereny. Marcin zaczął bawić się w jasnowidza:
- Za co my niby zapłaciliśmy?! Teraz sobie pewnie koleś myśli: „Ale złapałem frajerów. Mój plan przychodów na dwadzieścia lat został wykonany w ciągu trzech. Ten biznes to żyła złota. W przyszłym tygodniu stawiam następną budkę po drugiej stronie.”
***
Kiedy ścieżka zaczęła oddalać się od plaży zeszliśmy z niej i pognaliśmy trochę wydeptanym szlakiem do dżungli. Nie ważne, którą ścieżkę byśmy wybrali zawsze wiodła ona do którejś z plaż. I mimo, że żadnej laguny nie zobaczyliśmy to dotarliśmy nawet do wioski rybackiej, w której jak zdążyliśmy zauważyć życie płynie leniwiej niż martwa muszka w kompocie owocowym.
Ocean znowu zrobił na nas bardzo duże wrażenie i zachwycał. Kiedy oglądaliśmy olbrzymie fale rozbijające się o wybrzeża, w naszych umysłach zaczął krystalizować się plan wdrapania się na skały. Dziewczynom nasz pomysł wydał się niekoniecznie mądry jednak wizja zrobienia spektakularnych fotek zakłóciła nasz rozsądek i po chwili wraz z Jackiem i Marcinem byliśmy już na klifie. Nasze włosy były łechtane kryształkami wody wydobywającymi się z błękitnej otchłani. Z tego powodu uznałem, że przy takiej fryzurze to dzisiaj już nie wyjdą mi żadne porządne fotki i skupiłem się na robieniu zdjęć Jackowi i Marcinowi. Jacek poszwędał się po różnych skałkach, na parę minut zniknął nam nawet z oczu, aż w końcu przyjął pozycję stojącą oparty o klif blisko nas, ale kilka metrów wyżej. Tymczasem ja i Marcin siedzieliśmy na skale, patrzyliśmy przed siebie i oglądaliśmy pełen cykl życia fali, która ginęła uderzając z wielką mocą o wybrzeże. Właściwie była to rzeź. Pomimo niezłych ciosów wody, każda fala padała przed potęgą twardych skał. To tak jakby wystawić do walki z Lennox'em Lewis'em kilkutonowy głaz. Też nierówne szanse. Ale jeśli do walki z falą stanie człowiek sytuacja się zmienia.
- Hej, ta fala robi się ogromna! – powiedziałem raczej spokojnie, ale zdawałem sobie wtedy sprawę, że może być niebezpiecznie. Gdybyśmy siedzieli na gładkiej skale moglibyśmy próbować ratować się ucieczką, ale na porowatej skale pochodzenia wulkanicznego chodzenie jest trudne, a co dopiero bieganie. Widziałem jakby w zwolnionym tempie jak czubek fali uderza niemal o kant klifu i potężna chmura wody odbita od wybrzeża kieruje się prosto na nas. Odwróciliśmy się plecami do fali i przykleiliśmy do skały trzymając się jej z całych sił. Fala zaatakowała nas z impetem jakby przeczuwając, że to jest jej koniec i nie ma już nic do stracenia. Woda była naprawdę ciężka i niewiele brakowało, a byłaby to ostatnia fala w moim życiu. Wytrzymaliśmy jej napór, ale serducho waliło mi mocno. Nie było czasu do stracenia, bo zaraz Marcin krzyknął:
- IDZIE DRUGA!!!
W tym miejscu mógłbym powtórzyć to co napisałem powyżej o budowie skały tylko to przekreślić, bo zachowaliśmy się zupełnie inaczej. A konkretniej spieprzaliśmy tak szybko jak się tylko dało. Okupiłem to zniszczeniem klapka, lekką raną u nogi i trzęsącymi się ze strachu rękami i nogami, ale zdążyliśmy. Byłem również cały mokry, ale to było od fali więc się nie liczy. Patrzyłem Marcinowi w oczy i czytałem w nich to samo co było napisane w moich wielkimi literami: NIEWIELE BRAKOWAŁO, KOLEGO. Cała akcja trwała w sumie może piętnaście sekund, ale były to jedne z najbardziej emocjonujących piętnastu sekund jakie przeżyłem.
- Mówię wam, z góry naprawdę fantastycznie to wyglądało jak ta fala was przykryła. Gdybym miał wtedy w ręce aparat mielibyście genialne fotki – rzucił Jacek.
Miałem gdzieś fotki i cały się trząsłem. Wziąwszy jednak pod uwagę fakt, że wyszliśmy z tego żywi to muszę przyznać - warto było zaznać takiej nielichej przygody. I nie mówię tego tylko dlatego, że cała akcja zdynamizowała napięcie międzywierszowe tego wpisu na blogu. O nie! To coś więcej. To jak zebrać tonę pszenicy na polu i później dowiedzieć się, że to pole sąsiada. Albo wysłać pocztą list z wąglikiem do prezydenta – coś co zapamiętuje się do końca życia.


czwartek, 24 września 2009

Plaża Balekambang - cz. I

- To o której wyjeżdżamy? O siódmej? – pewnie zaproponował Tavish. Wizja tak wczesnego wstawania wydawała nam się jednak mocno odpychająca:
- Nie, za wcześnie. Lepiej dziewiąta albo dziesiąta – odpowiedział Marcin.
- Myślę, że powinniśmy wyjechać wcześniej, bo po pierwsze nie będzie tak dużego ruchu, a po drugie słońce będzie słabsze i będzie chłodniej.
- No dobra, to jak – ósma trzydzieści?
- Okay, niech będzie ósma trzydzieści. Ja i tak wstanę wcześniej, może o siódmej trzydzieści i pojadę zmienić oponę w skuterze, bo mi się zużyła.
Następnego dnia, godzina ósma trzydzieści.
- Wszyscy gotowi? – powiedziałem do wszystkich, czyli do nikogo.
- Gdzie jest Tavish? - zapytał mnie Marcin.
- Miał pojechać zmienić oponę, pewnie za chwilę przyjedzie.
- Hej, dziewczyny, widziałyście Tavisha?
- Nie. Sprawdzaliście w jego pokoju? Może jeszcze śpi?
Maksum ruszył zgłębić tę niewiadomą. Po zapukaniu w drzwi w progu pojawił się nasz Nowo Zelandczyk. Wyglądem przypominał ciemnoburego borsuka, który dopiero co obudził się z zimowego snu i nie jest jeszcze do końca pewien czy to już wiosna.
- Yyyyy, ya, o co chodzi? – wymamrotał ubrany tylko w bokserki Tavish przecierając oczy dłońmi.
- Jedziemy na Balekambang. Ogarniesz się w pięć minut?
Tavish przetarł jeszcze raz oczy. Odwrócił głowę, popatrzył za horyzont uświadamiając sobie, że to już na pewno nie zima i wypowiedział słowa, które zapewniły mu w mojej pamięci nieśmiertelność:
- Ya. Zaraz będę gotowy.
***
Plaża Balekambang położona jest około 55 kilometrów na południe od Malang, czyli mniej więcej dwie godziny jazdy samochodem. Ktoś jeszcze narzeka na stan polskich dróg? Bo ja nie. Jadąc tam zastanawiałem się czy na pewno dojedziemy na wszystkich kołach. A jeśli tak to czy będą to koła naszego samochodu czy może jakiejś blaszanej ciężarówki, którą być może złapalibyśmy autostopem. Na niektórych odcinkach jakość drogi można było wyrazić trzema słowami: więcej dziur niż normalnego asfaltu. Wiem, powiecie, że to pięć słów, ale macie zamiar się ze mną kłócić czy chcecie usłyszeć historię?
***
Cechą charakterystyczną plaży jest położona na wyspie hinduistyczna świątynia połączona z lądem kameralnym mostem. Ponadto jest tu sporo małych warungów, plaża, ocean, fale, dżungla i kilka pokoi do wynajęcia. W moim na wyposażeniu było jedno duże łóżko, plastikowy stoliczek, po którym chodziły dwucentymetrowe czerwone mrówki, dwa drewniane krzesła, kilkunastodniowa woda w zbiorniku i dziura w ziemi, w której brzuchem do góry leżał karaluch. Podsumowując, brakowało tylko Internetu. W oczekiwaniu na resztę załogi, a dokładniej Marcina, Jacka oraz Tavisha vel Sleepy boy, którzy postanowili przyjechać na motorkach, udaliśmy się do jednego z warungów, aby skonsumować posiłki przyrządzane w kuchni, która z pewnością nie spełniała żadnych europejskich norm. Ponadto – oczywiście – zamówiliśmy sobie kokosy. Przy ich piciu można minutą ciszy uczcić pamięć tych, którzy zginęli od jego uderzenia. Co roku z jego przyczyny śmierć ponosi około 100-150 osób na całym świecie. To jakieś kilkadziesiąt razy więcej niż liczba zgonów na skutek przygniecenia automatami z napojami i batonikami, a to budzi respekt.
Jako, że w cenę pokoju nie były wliczone masaże kamieniami, błotne spa ani kolorowe drinki, postanowiliśmy zrelaksować się na plaży. Było bardzo przyjemnie, czas nam mijał naprawdę szybko, a zimne piwka doskonale komponowały się z szumem oceanu. Spotkaliśmy także ewenement na skalę światową na miarę człowieka drzewo (link) – człowieka piasek (zdjęcie). Mój blog jest pierwszy, który o tym donosi. Zarazem jestem jedynym i wyłącznym agentem człowieka piasek. Wszelkie propozycje wywiadów lub udziału w lukratywnych filmach reklamowych proszę kierować na adres podany po prawej stronie.
***
Plan na wieczór zakładał rozpalenie ogniska i picie taniego wina na plaży. W tanie wino zaopatrzyliśmy się już parę godzin wcześniej tak więc otwarta pozostała jedynie kwestia znalezienia drewna na opał. Niczym mitologiczny Prometeusz, ja i Marcin wzięliśmy na swoje barki brzemię przyniesienia ludziom ognia. Jak tylko wyszliśmy z pokoju powiedzieliśmy sobie jasno, że znajdziemy drewno choćbyśmy musieli stanąć do walki z Herkulesem, albo konieczne było przepłynięcie całego oceanu. Zamierzenie mieliśmy dobre, ale po tym jak zobaczyliśmy, że aby dostać się do dżungli musimy przekroczyć kilkumetrowy strumyk, odłożyliśmy nasze plany w czasie. Skończyło się więc jak zwykle, czyli na obaleniu taniego wina na klifie przy świątyni, wpatrywaniu się w nieskończony przestwór burzliwego oceanu i rozmowach na temat życia, Indonezji i wina. Przesiedzieliśmy tam aż Słońce zaszło na dobre, a następnie co prawda bez drewna, ba, nawet bez wina, ale jakby nieco bogatsi wróciliśmy do pokoju. Lecz nie na długo.
- Krzysiu, muszę zatelefonować i jadę szukać zasięgu, jedziesz ze mną? – zapytał Marcin.
- Jasne – odpowiedziałem.
Pojechaliśmy więc na skuterku najpierw drogą wzdłuż plaży, a następnie odbiliśmy na północ, a więc w stronę cywilizacji co dawało nadzieję na znalezienie nadajnika. W drodze powrotnej zauważyliśmy leżącą na poboczu dużą gałąź jakiegoś drzewa. Wyglądało to na prezent od bogów, a że naszymi życiami kieruje filozofia „jak dają to biorę” trzymając ten potężny kawałek drzewa w ręce i niesubtelnie szurając nim po asfalcie dojechaliśmy do naszego obozu. Tym samym spełniliśmy naszą misję i w nasze życia wdarła się iskra sensowności. Po połamaniu gałęzi na mniejsze części przystąpiliśmy do części zasadniczej, czyli rozpalania ogniska. Trwało to pięć minut, dziesięć, piętnaście, trzydzieści i nic.
- Przydałby się jakiś papier – rzekł Marcin.
Poszedłem po mój zeszyt do nauki indonezyjskiego.
- Cholera, nic z tego. Przydałoby się coś zamoczyć w benzynie i podpalić, bo temperatura jest zbyt niska, żeby utrzymać ogień.
Poszedłem po swoje skarpetki. Zamoczyliśmy je w zbiorniku skuterka. Najpierw jedną, gdy po kilku minutach ogień zgasł, drugą. Rezultat był ten sam. Okropne zajęcie, któremu w takim napięciu oddawaliśmy się przez tak długi czas zaabsorbowało nas do tego stopnia, że zaczęliśmy wątpić. Uświadomiwszy sobie w końcu beznadziejność naszych wysiłków Jacek powiedział:
- Cholera, może Tavish zna jakiś aborygeński sposób na rozpalenie ogniska.
Znał.
- Tutaj w warungach powinni mieć suche drewno i rozpałkę – powiedział proroczo.
A jego słowa stały się ciałem. Faktycznie, mieli. Teraz wszystko wydało się dziecinnie proste, a więc nawet my mogliśmy dokonać cudu i wykreować ogień. Tymczasem Tavish, który na chwilę oddalił się od nas poinformował, że w warungu, w którym byliśmy znaleziono półtorametrową kobrę.
- Jakiś człowiek normalnie wziął ją do rąk, wsadził do worka i powiedział, że jedzie ją wywieźć do dżungli.
Wizja dostania się przez okno do mojego pokoju kobry trochę mi się nie spodobała. Nie mogłem sobie wtedy przypomnieć jak kobra wygląda toteż w mojej głowie wyglądała ona rozmaicie. Przybierała a to postać mojej byłej nauczycielki geografii, a to nauczycielki chemii, skończywszy na nauczycielu fizyki.
Widząc nasze mierne efekty poprzednich starań Tavish zdecydował się przejąć inicjatywę i zabrał się do rozpalenia ogniska zamiast nas. Starannie i bardzo dokładnie ułożył ładny stożek z drewna, który oczywiście chwilę później się rozpadł, ale udało mu się uzyskać ogień. Popijając tanie wino, które niekoniecznie było mojego ulubionego gatunku ani preferowanym rocznikiem, siedzieliśmy wpatrzeni w jęzory ciepła. Pięły się w górę i zawijały w bok pod wpływem morskiego powietrza. Gorące płomienie dawały nam poczucie bezpieczeństwa i inspirowały do głębokich rozważań:
-Hej, słyszeliście, że Foremniak znów wróciła do Maseraka?
Potem poszliśmy po kolejne wina. Później po kolejne. Następnie Jacek poszedł po więcej drewna. Równolegle Marcin poszedł po jeszcze jedno wino. W końcu zasnęliśmy na plaży.

ciąg dalszy nastąpi...








sobota, 19 września 2009

Polacy

Można ich spotkać wszędzie. Na górce w Lądku Zdroju i w barach w Londynie. W Central Park w Nowym Jorku i na safari w RPA. W kolei transsyberyjskiej, a nawet w amazońskiej dżungli w przepasce biodrowej. Polacy są po prostu wszędzie. Założę się, że jacyś polscy backpakersi próbują teraz dostać się stopem na biegun północny. Mimo to, byłem trochę zaskoczony.
***
- Ale fajnie sobie pływają.
- No. A popatrz na tamte dwie, chyba się zgubiły.
- Trzeba będzie położyć jakieś kamyczki na dno.
- I musimy dokupić im też roślinki i stateczki, żeby mogły się bawić.
- I żołnierzyki.
- I jak będziemy wodować stateczki to założymy sobie krawaty i będziemy śpiewać „Żegnaj nam dostojny, stary pooooorcie”
- I rozbijemy butelkę wina.
Chłopaki stali w kucki w garażu i delektowali się nowo stworzonym dla rybek jeziorkiem. Rybki przez kilkadziesiąt minut musiały znosić podróż na motorku w indonezyjskim ruchu ulicznym. Miałem zaszczyt trzymać je w kilkulitrowej torbie w jednej ręce podczas, gdy drugą trzymałem się tylnego uchwytu, żeby nie spaść. Kiedy wypuściliśmy je do wody śmiało zaczęły machać ogonkami.
- A widzieliście jak chętnie wypłynęły z worka?
- Ja też bym szybko z niego wypłynął, gdybym miał w nim mieszkać – odpowiedziałem.
- Myślicie, że do Wigilii urosną duże?
- Mam nadzieję – powiedział Marcin.
- Gdybym był rybką to chciałbym tak żyć – zakończył Jacek.
***
Jacek Kołomyjec i Marcin Bartczak są absolwentami Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego, którzy w lutym tego roku przyjechali do Malang w ramach programu AIESEC. Obaj, w połowie 2008 roku skończyli szkołę. Jacek wyjechał na trzy miesiące do pracy do Kanady, a Marcin został w kraju. Po powrocie Jacka obaj złożyli aplikację i w lutym razem z innymi osobami z Brazylii, Holandii, Chin Indii, Filipin, Polski, Niemiec, Tajwanu, Norwegii, Ukrainy, Japonii i Tajlandii byli już w Indonezji. Do Malang przyjechali na praktyki do prywatnego uniwersytetu uczącego głównie Indonezyjczyków chińskiego pochodzenia. Oprócz pracy na uniwersytecie, jeździli również po innych szkołach i prowadzili wykłady na temat przedsiębiorczości i Polski. Ich obecność zawsze była odbierana bardzo pozytywnie:


Po zakończeniu programu zdecydowali się nie wracać do Polski i zaakceptowali ofertę pracy w roli wykładowcy na uniwersytecie. Uczą przedsiębiorczości, podstaw ekonomii oraz angielskiego. Ich kontrakt wygasa w maju.
- Gdybyś mnie zapytał co zamierzam dalej i gdzie to powiem, że nie mam pojęcia. Tak samo zresztą było z Indonezją. Rok temu w życiu bym nie pomyślał, że będę teraz leżał tutaj plackiem i oglądał palmy – powiedział mi Jacek leżąc plackiem przy basenie w Malang i oglądając rosnące koło wody palmy.
***
Ich poznanie otworzyło przede mną zupełnie nowe perspektywy, takie jak gra w futsal z Indonezyjczykami, wódka spod lady, agresywna jazda na motorach, wspólne wypady na jedzenie i wycieczki. Dzięki nim spróbowałem swojego pierwszego i najlepszego w mieście sate, czyli grillowanych (chyba) jakichś wnętrzności kurczaka lub innego mięsa nabitego na patyki i podawanego w sosie orzeszkowym, które nawiasem mówiąc wcale mi nie smakowało. Jadłem ryż polany mlekiem kokosowym z kurczakiem i ostrym sosem sambal, który był podawany na jakimś dywaniku na chodniku przy ruchliwej ulicy. Na podobnej zasadzie działają tutaj niektóre kawiarnie, otwierane dopiero po 20-21 na miejscu małych parkingów przed placówkami handlowymi. Wystawia się jakieś maty, niski stoliczek dla niemowląt i można delektować się różnymi rodzajami kaw i herbat. Niby romantycznie, ale byłoby lepiej, gdyby takie kawiarnie nie znajdowały się przy ruchliwej i głośnej ulicy.
***
Ale wracając do chłopaków. Mam nadzieję, że ich rybki będą szybko rosnąć i zdążą złapać trochę mięska do Wigilii. Z ostatnich informacji jakie do mnie dotarły wiem, że zostały poczynione w jeziorku nowe inwestycje. Są już roślinki, jest piasek, w wodzie pływa też jakiś konar i co najważniejsze - chłopaki twierdzą, że rybki są szczęśliwe.

poniedziałek, 14 września 2009

Dom przy ulicy Czekoladowej

Przykład doskonałej bezmyślności. No chyba, że projektanci byli takimi wizjonerami, że kontakt do zapalania światła specjalnie umieścili dobre pięć metrów od głównych drzwi wejściowych. Ktoś chce zbudować drugie drzwi z boku – Voila! Kontakt już jest!
***
Dom przy ulicy Czekoladowej to dwupoziomowa konstrukcja o powierzchni ponad 300 metrów kwadratowych, które stanowią podstawę dziesięciu sypialni, dwóch pokojów dziennych, jednej kuchni oraz trzech łazienek. Jest też ogródek, który przypomina małą dżunglę. W nim banany, mango, palmy.
Wielu europejczykom, którzy przybywają do Indonezji brakuje prysznica. Także u nas znajdują się jedynie zbiorniki na wodę(zimną) oraz polewaczki (plastikowe). Nie wszystkim chce się zawsze do tego dostosowywać, dlatego popularnym stało się chodzenie wieczorami na siłownię, gdzie można skorzystać z tamtejszych dobrodziejstw sanitarnych i dokonać niezbędnej ablucji. Typowa dla Indonezji jest ubikacja kucana, tudzież narciarska, albo po prostu „na Małysza”. U nas, tylko jedna łazienka jest wyposażona w toaletę europejską. Jednak biorąc pod uwagę fakt, że tuż obok tejże ubikacji jest zbiornik z wodą do polewania, a odpływ znajduje się około dwudziestu centymetrów od przypominającego lampę Aladyna miejsca, do którego gdy przyłoży się ucho czasami słychać szum morza, a momentami – jak za naciśnięciem guzika - sztorm to często wszędzie dookoła jak i na „nabrzeżach” jest mocno nachlapane co, powiedzmy sobie szczerze, trochę ogranicza komfort.
Czekoladowy przybytek już od paru lat jest miejscem zamieszkiwanym przez białych, westerners czy po tutejszemu bule. Dom, w którym mieszkają zarówno kobiety jak i mężczyźni to w tym kraju rzadkość. Nasz jest położony na końcu ślepej uliczki a to, że jesteśmy biali pomaga sąsiadom w zrozumieniu naszych odchyleń. Zdarza się, że jeśli indonezyjscy Marsjanie i Wenusjanki chcą mieszkać pod jednym dachem muszą płacić dodatkowo sąsiadom. Jeszcze rzadsze jest dzielenie pokoju przez chłopaka z dziewczyną tak jak zrobiłem to na początku ja z Hanią. Reakcja Indonezyjczyków na tę wiadomość była zawsze taka sama: otwarcie buzi i brak komentarza.
Mimo kilku niedociągnięć, mieszkanie w dużym domu, w ciekawym towarzystwie jest lepszą opcją niż akademik, w którym jak poinformowały mnie koleżanki, woda jest brudna i czasami dostają wysypki (vide From Malang with Love).
***
Mieszkańcy:
Hania (Polska) – wcale nie wtrącająca się do tego co o niej napiszę absolwentka Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu na kierunku Turystyka i Rekreacja. Przyjaciółka stypendystów Darmasiswy, którzy przebywali w Malang dwa lata temu. Jeden z nich otworzył w Poznaniu restaurację z kuchnią indonezyjską o nazwie Warung Bali. Całkowicie skrzywiona na punkcie Włoch.
Radana (Słowacja) – Absolwentka prawa z Bratysławy. Najbardziej rozrywkowa. Lubi mleko, ale wódka smakuje jej bardziej.
Natas(z)a (Słowacja) - Absolwentka zarządzania. Rok temu przez trzy miesiące przebywała na programie AIESEC w Indiach. Przez jej znajomego, trochę przypadkowo poznaliśmy pewnych dwóch ludzi (więcej informacji wkrótce).
Maksum (Indonezja) – Nasz indonezyjski łącznik (vide Wyspa Sempu). Generalnie sami już nie wiemy czy robi nas w konia czy nie. Mieszka za darmo i ma za zadanie opiekować się domem. Jest na piątym roku anglistyki. Jego najpopularniejsze wyrażenie to Can I use your headphone?.
Tavish (Nowa Zelandia) – poprzednio uznany przeze mnie za Australijczyka (vide Wyspa Sempu). Okazało się jednak, że w Australii tylko/aż mieszka i studiuje, choć od ośmiu miesięcy przebywa w Indonezji. Przed przyjazdem miesiąc temu do Malang studiował w Jogyakarcie. Obecnie pisze pracę na temat Rekreacyjnej Kultury Łowienia Ryb w Indonezji.
Juliet (Australia) – tak jak Tavish przyjechała do Malang z Jogyakarty. Pisze pracę na temat Postrzegania Baracka Obamy w Indonezji (Obama spędził jako dziecko kilka lat w Dżakarcie – przypomina autor).
Tajki – oficjalnie dwie: Fon oraz Wee, nieoficjalnie: dokładna liczba nie jest znana. Pewnego razu naliczyliśmy siedem osób:
- Hania, kto to jest? – zapytałem pokazując kciukiem za siebie na zrelaksowaną po kąpieli Tajkę z zawiniętym na włosach ręcznikiem, która zanurzyła się w fotelu w living-roomie.
- Ona chyba przychodzi na noc. Zapytaj Maksuma – odparowała mi Hania.
- Wcześniej widziałem jeszcze tego Tajlandczyka z twojej uczelni.
- On też tu jest?!
Niestety, dziewczyny nie mówią po angielsku więc niewiele się od nich dowiedziałem.
Oli – malutki kotek przygarnięty przez Nataszę na targu zwierząt. Nie tsunami, nie trzęsienia ziemi, nie wybuchy wulkanów, ale Oli stanowił dla mnie jak dotąd, obok ruchu ulicznego, największe zagrożenie. Muszę przyznać, że częściowo z mojej winy. Uśpił moją czujność i zaufałem mu, gdy smacznie sobie na mnie spał. Gdy kilka godzin później przylazł do mojego pokoju i zrobił kupę na moich ciuchach, a następnie, gdy próbowałem go przegonić usiadł na moim łóżku byłem nieźle rozkołysany. Od tamtej pory pokój był zawsze zamykany na klucz. Niestety, na skutek rozjechania przez niezidentyfikowany pojazd, Oli odszedł od nas wprawiając cały Dom w smutek oraz stawiając mieszkańców przed wyzwaniem wytrzymania jednego dnia bez wody po tym jak Maksum kopiąc dla niego grób przeciął rurociąg.
Jaszczurki – podobnie jak z Tajkami – dokładna liczba nie jest znana.


wtorek, 8 września 2009

Wyspa Sempu

Indonezja jest krajem składającym się na Archipelag Malajski w skład, którego wchodzi około dwadzieścia tysięcy wysp.
Z tego, około osiemnaście tysięcy należy do Indonezji. Większość z nich to małe, niezamieszkane wysepki, które urzekają swoim urokiem i dziewiczością. Jedną z takich wysp jest oddalona o dwie godziny jazdy od Malang, leżąca na południe od Jawy wyspa Sempu.
***
Podróż na wyspę Sempu zawdzięczam Tavishowi – Australijczykowi, który jest jednym z mieszkańców Domu przy ulicy Czekoladowej i który otrzymał od uniwersytetu samochód z kierowcą na cały dzień. Oczywiście, część pozostałych lokatorów podczepiła się pod tę wyprawę i rano, niewyspani, z przymkniętymi oczami, przy majaczeniu dobiegającym z meczetu, w siedem osób zapakowaliśmy się do Daihatsu Xenia. Trudno powiedzieć, co leżenie na plaży ma wspólnego z pisaniem przez Tavisha pracy na temat Rekreacyjnej Kultury Łowienia Ryb w Indonezji, ale kogo to obchodzi. Czas potrzebny na dotarcie do celu został przez nas wykorzystany różnie. Jedni zdecydowali, że spróbują się przespać, inni oddali się urokom podróży, czyli podziwianiu kolejnych wspaniałych obrazów pagórków i wzgórz porośniętych zachwycającymi palmami. Ja natomiast, próbowałem wychwycić o czym Tavish rozmawiał z kierowcą. Na tyle na ile mój język indonezyjski pozwolił mi wyłapać, poruszone zostały tematy korupcji, praw kobiet, indonezyjskich polityków oraz ormiańskich filmów animowanych z lat sześćdziesiątych, ale co do tego ostatniego to nie jestem pewien.
Po dotarciu na wybrzeże Jawy, w oczekiwaniu na przeprawę na wyspę, odwiedziliśmy tamtejszy warung, czyli coś w stylu restauracji. W środku było to podobne do skansenu, w którym dodatkowo można kupić jakieś chińskie bibeloty oraz tanie batoniki. Ponadto – do czego już przyzwyczaiłem się w miejscach poza miastami – podawano tam ryż z jakimś mięsem mimo, że nigdzie nie było wspomniane ani słowem o żadnym ciepłym jedzeniu. Prawdopodobnie minie jeszcze kilkadziesiąt lat zanim ktoś wpadnie na wydrukowanie jakiegoś menu i powieszenie go na ścianie. Nasz indonezyjski łącznik – Maksum postarał się o załatwienie nam jakiejś łodzi, którą moglibyśmy dopłynąć do miejsca destynacji. Jego rolą jest przekonywanie, że wcale nie jesteśmy tacy biali na jakich wyglądamy i nie śpimy na pieniądzach. Zazwyczaj średnio udaje mu się obniżyć cenę, ale za to był już w paru miejscach i wie co, gdzie i jak. Maksum przekonał miejscowego wieśniaka do przetransportowania nas na jego rozklekotanej i głośnej jak dyskoteka łajbie za równowartość trzydziestu złotych. Weszliśmy na pokład i po niedługim rejsie dopłynęliśmy do małej zatoczki przy wyspie i w otoczeniu lasów namorzynowych opuściliśmy łódź. Tam zostaliśmy pozostawieni sami sobie.
***
To co przyciąga tutaj ludzi to przepiękna błękitna laguna. Aby do niej dotrzeć należy jednak wcześniej odbyć - w zależności od warunków - przynajmniej jednogodzinną wędrówkę przez dżunglę. Żądni odkrycia nowych terenów, niczym Indiana Jones ruszyliśmy przed siebie i zanurzyliśmy się w gęstym, pierwotnym lesie. Takim jak u początków cywilizacji. I tak samo go przemierzaliśmy. Na stopach, przeciwstawiając swoją moc i umiejętności dzikim siłom natury. Przetrwa najbardziej zwinny – takie panuje tutaj prawo.
- Nie wszystkim się powiodło – powiedział Tavish, gdy schylił się i podniósł z ziemi część pozostawionego wisiorka.
Szliśmy dalej w upale, omijając węże, liany oraz drzewa o ogromnych trójkątnych korzeniach. Przeskakiwaliśmy ponad konarami, przechodziliśmy na balach z drewna ponad wodą i przyklejaliśmy się do zbocza. Nieźle spoceni i zmęczeni dotarliśmy na plażę.
***
W amoku odkrywcy wdrapaliśmy się na początek na skały i staliśmy oniemiali przed bezkresnym ogromem Oceanu Indyjskiego. Rozpościerał się przed nami widok epicki, wręcz katalogowy. Wspaniała woda aż po horyzont. Uderzenia fal o wysoki na kilkadziesiąt metrów klif wyspy. Intensywnie zielona flora próbująca chować się w porowatych skałach wulkanicznych. Parę kilometrów od wybrzeża dwie inne małe wyspy, uformowane rękoma oceanu na wzór spodków albo odwróconych kapeluszy. Wstrząs poezją bezkresnej głębi wody wdał się także we znaki Hani, która wydała zdławione westchnienie. Oglądaliśmy to wszystko w cichości, chociaż w uszach szumiało nieskończonością błękitnego żywiołu, a w środku grało Dziewiątą Symfonię Beethovena. A kiedy się obróciliśmy, mieliśmy przed sobą doskonały obraz całej laguny. Hania znowu cicho załkała. Musiałbym mieć serce z kamienia, a duszę z budyniu, by nie zachłysnąć się tą przyrodą. Żadne słowa nie są w stanie oddać wyobrażenia jej cudowności. Musieliśmy zejść - plaża czekała, żeby ją zdobyć na dobre, więc rzuciliśmy się w jej ramiona.
Było nam tam dobrze, coraz lepiej, rozkosznie, wręcz niebiańsko. Diamentowa woda, złoty piasek, bujna roślinność.
- Ach, życie w tropikach – pomyślałem.Muskanie delikatnym tchnieniem wietrzyka odświeża, a tropikalne ciepło zabija wszelkie myśli. Powabne obrazy i lazurowe roziskrzenia dźgają wzrok i nadają momentowi nieśmiertelności. W takim miejscu mamy do czynienia z bezczasem. Czas płynie, ale jak – nie wiadomo i nikogo to nie obchodzi, bo z raju nie ma sensu się ruszać. Tylko leżeć, pachnieć i ćwiczyć umiejętność odpoczywania. Sjesta, sielanka, dolce far niente. Nie chciało się stamtąd wracać, chciało się zostać i cieszyć życiem. Ale z drugiej strony, wędrówka przez dżunglę też ma swoje pobudzające działanie, a dalej są inne miejsca warte zobaczenia i doświadczenia. Bez zbędnych słów, niesamowicie odprężeni spakowaliśmy swoje rzeczy i ruszyliśmy z powrotem.
***
Ludzie mówią, że podróże kształcą. A ja mówię, że podróże męczą, ale i tak warto.

piątek, 4 września 2009

Wulkan Bromo


Indonezja to obszar bardzo aktywny sejsmicznie. W wyniku położeniu na styku płyt: sundajskiej, australijskiej oraz birmańskiej w aktywnej strefie subdukcji kraj jest narażony na trzęsienia ziemi (link). Z drugiej strony, wulkany dostarczają ludziom bardzo żyznych gleb oraz niezapomnianych wrażeń wzrokowych. Jedną z głównych atrakcji Jawy Wschodniej jest wyprawa na wulkan Bromo.
***
Aby dotrzeć na punkt widokowy, z którego roztacza się widok na wulkan należy pokonać długie kilometry cieniutkich serpentyn otoczonych dziką roślinnością. Najczęściej robi się to w całkowitej ciemności, przy gwieździstym niebie, aby zdążyć na wschód słońca. Na górze jest naprawdę pieruńsko zimno, a serwowane tutaj gorące zupki chińskie wcale nie są tanie i ogrzewają tylko na chwilę. Właściciel przybytku, w którym się na godzinę zatrzymaliśmy może nie miał zębów w zbyt dobrym stanie, a oczy mu się rozjeżdżały w różne strony, ale gdy nas zobaczył natychmiast wygramolił się razem z żoną z materaca, ziewnął i podstawił nam coś w stylu piecyka. Piecyk to oczywiście za dużo powiedziane. To przypominało bardziej małe wiadereczko z żarzącym się węglem. Może i biednie wyglądaliśmy tak siedząc na dziecięcych krzesełkach otuleni w koce z wystawionymi do ciepła rękami, ale za to na pewno łatwiej nam było przetrwać ten mróz. Kiedy dało się w powietrzu wyczuć, że słońce jest tuż tuż, zdecydowaliśmy się opuścić nasze ciepłe gniazdko, tym bardziej, że węgiel był na wyczerpaniu, a zezowaty Indonezyjczyk nie przejawiał ochoty do podrzucenia dodatkowego surowca. Zrobiliśmy jeszcze kilkadziesiąt metrów w górę i dotarliśmy na punkt widokowy. Gdy słońce zaczęło stopniowo wstawać i zmniejszać nasze poszerzone od braku światła i snu źrenice, z otwartą buzią podziwialiśmy to, co nam pokazało. Nieznane jeszcze piękno chwytało za gardło tak mocno, że wyrywało krzyk serca, a niektórzy chcieli bez końca fotografować przyrodę i nie tylko. Gdy w końcu aparat zaczął odmawiać posłuszeństwa ruszyliśmy dalej.
***
To co widać na zdjęciach to kaldera Tengger o średnicy szesnastu kilometrów, w której znajduje się pięć wulkanów. Bromo to ten dymiący o wysokości 2329 m n.p.m. i średnicy krateru około 700 metrów. W tle widać również najwyższy wulkan Jawy – Semeru (3676 m n.p.m.). Bromo jest aktywnym wulkanem. Istnieje zagrożenie, że w każdej chwili może wybuchnąć tak jak to się ostatnio stało 8 czerwca 2004 roku, którego trzydziestominutowa erupcja spowodowała śmierć dwóch osób (zdjęcie). Jest to także obiekt kultu dla tubylców. Według legendy, pod koniec piętnastego wieku, kiedy królestwo Majapahit ze Wschodniej Jawy przeżywało trudne czasy, księżna królestwa Roro Anteng oraz jej mąż Joko Seger powrócili do regionu Bromo i ustanowili oddzielne księstwo, które nazwali Tengger. Region zaczął się dobrze rozwijać, jednak księżna nie mogła urodzić dziecka. Roro Anteng i Joko Seger wspięli się na wulkan i modlili do bogów o pomoc. Bogowie zgodzili się pod warunkiem, że ostatnie urodzone dziecko zostanie poświęcone w kraterze wulkanu. Królewska para przystała na to i niedługo później na świat przyszło pierwsze dziecko. W następnych latach parze urodziło się jeszcze 24 dzieci. Jednakże, kiedy księżniczka dowiedziała się, że dwudzieste piąte dziecko – Kesuma ma zostać poświęcone bogom, nie mogła zmusić się do wypełnienia umowy. W gniewie, bogowie uaktywnili wulkan i ostatecznie nie było innego wyjścia jak tylko poświęcić dziecko. Niedługo później jego głos został usłyszany i nakazywał on Tengger oraz ich potomkom świętować i składać dary w kraterze wulkanu każdego roku. Po dziś dzień, rytualne modlitwy i tradycyjne przedstawienia, które składają się na ceremonię Kasodo są wystawiane o północy w pełnię księżyca we wsi Ngadisari, po czym wszyscy gromadzą się u podnóża Bromo.
***
Po zapierającym dech w piersiach wschodzie słońca ruszyliśmy na dół do środka kaldery, by przejść przez morze piasku wulkanicznego i wspiąć się na krawędź krateru.
- Koń. Bardzo dobry. Dwadzieścia tysięcy – wyrecytował beznamiętnie tubylec.
- Nie, nie, my w zupełnie inną stronę – odpowiedziała Hania na tę propozycję.
- Koń. Dwadzieścia tysięcy – zawołał kolejny kilka kroków dalej.
- Już mamy.
Po trzydziestu minutach wędrówki w pyle i kurzu, odrzuceniu kilkudziesięciu ofert przejażdżki konnej, odbyciu toalety oraz wspinaczce po ponad 200 schodach przebojem wdarliśmy się na szczyt, czyli na krawędź krateru, z której mogliśmy podziwiać kaszlący wulkan od środka oraz niesamowity krajobraz na zewnątrz. Jeśli chodzi o środek wulkanu to śmierdzi zgniłym jajkiem, także jeśli ktoś preferuje tę nutę zapachową to będzie zachwycony. Co do widoku na to, co jest dookoła to jest on nieziemski, wręcz marsowo-księżycowy. Gdyby ktoś mnie kiedyś zapytał jak wygląda skrzyżowanie piosenki Dust in the Wind z filmem Rio Bravo to odpowiedziałbym, że właśnie tak: