środa, 27 stycznia 2010

Sumatra - wstęp

Zanim przejdę do podróży na Sumatrę kilka słów o tym jak można w Indonezji spędzić święta oraz Nowy Rok. Ja już, tradycyjnie, w Wigilię byłem w gronie kilku przyjaciół na Gili Trawangan – wysepce położonej na zachód od Lombok. Tam zjedliśmy tradycyjną kolację złożoną z ziemniaków, kurczaka, sałatki, wina ryżowego oraz lodów. Przy akompaniamencie zespołu, który grał typowe dla tego specyficznego okresu utwory w stylu „Knockin’ on heaven’s door” oraz „Sweet home Alabama” oddawaliśmy się świątecznemu klimatowi. Potem przyszedł czas na spacer wzdłuż plaży oraz – oczywiście - dyskotekę z pijanymi obywatelami z całego świata. Ponadto, w trakcie dwóch tygodni objechaliśmy Lombok, spotkaliśmy Robinsona Cruzoe, doświadczyłem pierwszego wypadku motocyklowego, następnie dalej podróżowaliśmy, miałem drugi wypadek, a Sylwestra spędziłem na Bali. Przekonałem się również, że podróżowanie auto/motostopem po Indonezji to bułka z masłem dla białego, z zabandażowanym dla większego efektu kolanem i ręką. W aptece pytałem również o czarną opaskę na oko jaką noszą piraci, ale nie mieli.
***
Sumatra, a przede wszystkim ludzie z Jambi – miasta na wschodzie Sumatry, okazali się być dla mnie bardzo gościnni. Od początku byłem tam prowadzony za rękę i traktowany jak jedynak. Gorzej było w innych kwestiach. Indonezyjczycy może są i dobrzy kiedy chodzi o przyrządzenie pieczonego kurczaka w słodkim keczapie dla dwóch osób wieczorem przy ruchliwej ulicy w towarzystwie żebraków, kotów i grajka, który z zagranicznych przebojów zna tylko jedną piosenkę Carlosa Santany, ale jeśli chodzi o sprawy organizacyjne to bywa z tym u nich raczej kiepsko.
Kiedy po raz pierwszy spotkałem się z jedną z osób związaną z międzynarodowym seminarium, w którym miałem uczestniczyć powiedziano mi, że temat brzmi „Jak spowodować poprawienie zdolności mówienia i czytania w języku angielskim wśród uczniów szkół średnich”. Moje przemówienie miało trwać 5 godzin, a publiczność składać się głównie z nauczycieli języka angielskiego. Na trzy dni przed seminarium otrzymałem informację, a dokładniej zmusiłem Komitet do przekazania mi dokładnego planu, z którego okazało się, że mam przeznaczone 3 godziny (dobrze), ale zmienił mi się temat (niedobrze). W dniu seminarium znowu się trochę namieszało. Oczywiście w tamtym momencie miałem to już gdzieś, nie wiedziałem o co im chodzi, ale jestem już w Indonezji na tyle długo, że nie dziwi mnie, że coś nie idzie według planu, bo zwykle nie idzie. Spójrzmy na przykład na loty samolotów. Leciałem już w Indonezji samolotem sześć razy. Ile odleciało na czas? Jeden. Był to samolot z Padang do Dżakarty, który startował jako pierwszy tego dnia o godzinie szóstej rano! Inne, czy to o 8:30, 15:00 czy 19:00 – zawsze opóźnione przeciętnie o jedną godzinę.
***
Kiedy wszedłem do auli zaczęły grać fanfary, spikerka wypowiedziała nawet składnie moje imię i nazwisko i odbyło się krótkie przedstawienie taneczne.
Po kilku godzinach różnych przemówień oraz dwóch wykładach Indonezyjskich nauczycieli, które spędziłem głównie w pokoju hotelowym oraz na jedzeniu w restauracji przyszedł czas na mnie.
Zacząłem od podziękowań i kilku pytań do publiczności, z których okazało się, że jakieś 80% słuchaczy stanowili studenci. Druga sprawa, że w trakcie mojego wykładu koleżanka moderatorka poprosiła mnie, żebym mówił po indonezyjsku, bo wiele osób mnie nie rozumie. Odmówiłem. Nie wiem w takim razie czy moje słowa trafiły na podatny grunt i czy coś z nich urośnie. Na szczęście seminarium jest jak stolarz. Stolarz żyje, żyje, a potem umiera. Tak też jest z seminarium. Po półtorej godzinie powiedziano mi, żebym kończył, bo nie zostało nam dużo czasu. Nie ma problemu. Odpowiedziałem jeszcze na kilka rozsądnych pytań, obejrzałem przedstawienie i przez dwadzieścia minut pozowałem do zdjęć z hordami studentów. Byłem wytrwały i cierpliwy, odważnie i z pogodą ducha pokonywałem kolejne minuty życia. Byłem prawie jak Robinson Cruzoe...
***
Robinsona spotkaliśmy na małej wysepce zamieszkanej przez jedną rodzinę niedaleko Lombok. Popłynęliśmy tam, bo leżała zaledwie 100-200 metrów od Gili Nanggu, na której nocowaliśmy. Kiedy ujrzałem go po raz pierwszy siedział sam na plaży i grał na gitarze. Gitara była jego głównym dobytkiem poza paroma innymi rzeczami, które zdołał zmieścić w futerale. Meksykanin, od trzech lat w podróży. Na wyspę dostał się przypływając z Lombok siłą mięśni. Najpierw z Lombok na jedną wyspę. Potem znowu do wody aż do następnej, piechotką przy plaży, znowu do wody i po kilku kolejnych minutach był na wyspie, na której go spotkaliśmy. Kosztowało go to równowartość 1,5 zł, za który kupił kawałek styropianu, pogrzebania trochę w śmieciach, szczypty sprytu i odrobiny pracy w skonstruowaniu pływającej platformy, na której położył gitarę i którą ciągnął płynąc. Kiedy odpływaliśmy zarezerwowaną przez nas wcześniej łajbą zdziwił się:
- Nie zostaniecie na noc poimprezować?
- Musimy płynąć, bo łódka na nas czeka, a nie mamy tyle pieniędzy, żeby wynajmować kolejną.
- Byłoby dla was błogosławieństwem gdybyście nie mieli pieniędzy w Indonezji – powiedział po czym ruszył z gospodarzem wyspy do jego chatki.

cdn.