piątek, 27 sierpnia 2010

Ludzie

„Żyjemy razem z innymi. Z tego powodu, wiedza o samym sobie została całkowicie zapomniana. Wiemy coś o sobie, ale dowiedzieliśmy się tego pośrednio – przez innych. To dziwne, absurdalne, że inni mówią nam jacy jesteśmy. Jakąkolwiek tożsamość ze sobą nosimy została nam ona dana przez innych, nie jest prawdziwa, to tylko przyporządkowanie.”
„Książka Sekretów”, Osho (tłumaczenie własne)
***
Czasami dostaję e-maile od czytelników, jedni chwalą, inni wspominają miłe chwile, a jeszcze inni próbują mi wcisnąć jakieś szczepionki. Dostałem również mejla od Czarka. Czarek pisze:
„Drogi doktorze chory-zoncie
Zaglądam czasami na twojego bloga i zastanawiam się dlaczego nigdy nie napiszesz o tym jacy są Indonezyjczycy, czym się od nas różnią i jak spędzają czas. Zamiast tego piszesz na blogu o swoim głupim motorze i kremach nawilżających. Czy możesz napisać normalnie o ludziach tak aby przybliżyć nam bliżej ich kulture i obyczaje?”

To naprawdę mnie zabolało, ale wziąłem się w garść i uznałem, że muszę w jakiś sposób na to odpowiedzieć. Postanowiłem spełnić Czarka prośbę i zdecydowałem, że wezmę pod lupę kilka osób. Oto co z tego wyszło:

Fi czyli Razafindrakoto Tomponandriania Fiankinana (vide Kapela J-rock i nocne życie miasta)– Fi jest Madagaskarką i przybyła do Malang tym samym pociągiem co ja i przez rok studiowaliśmy razem na jednym uniwersytecie. Lesbijka, uświadamiała seksualnie Tajkę Mem (patrz poniżej) i próbowała załatwić od niej seks zabawki kiedy tamta była w Dżakarcie. Uważa, że społeczeństwo indonezyjskie jest bardzo homoseksualne, a widzi to w oczach. Powiedziała mi, że „60% kobiet w Indonezji to lesbijki albo osoby biseksualne i 20% mężczyzn to geje lub bi, co razem daje 80% społeczeństwa homo/bi”. Szaleje oglądając piękne kobiety, ale największą słabość ma do tomboyów, czyli dziewczyn wyglądających jak chłopaki. Nauczyłem ją kilku słów po polsku i teraz płynnie potrafi powiedzieć „Krzysztof Tokarz”, „Weź mnie od razu”(tutaj zawsze dodatkowo macha ramionami) albo „Mój Krzysiu”. Zna jeszcze parę innych słów, ale tamtych nauczyła się tak jakby naturalnie...
W nie do końca znany mi sposób zamieszkała w moim domu za darmo, z czasem zaczęła zapraszać gości by skończyć na wspólnym mieszkaniu w pokoju z trzydziestoletnią indonezyjską lesbijką, która pięć lat temu uciekła od swojego męża na Sumatrze i przyjechała do położonego o ponad 1000 kilometrów na wschód Malang. Do małżeństwa została zmuszona przez rodzinę i obecnie ma na Sumatrze również dwójkę dzieci.(Czy o to Cię satysfakcjonuje Czarku?)

Mem – Tajka, druga i ostatnia z osób z tego samego stypendium na moim uniwersytecie. Potrafi bezceremonalnie wepchnąć mi do ręki woreczek z owocami, a gdy go opróżnię równie bezceremonalnie go wyrwać, żeby wyrzucić do kosza. Przy każdej nadarzającej się okazji karmi mnie. To ona pożyczyła od kolegi ubranie studenckie, które przyodziałem aby dostać zniżkę studencką na prom podczas moich wojaży po Tajlandii (zdjęcie obok). Okazało się, że łatwiej ludzi przekonać, że jestem tajskim studentem (chociaż po tajsku potrafię powiedzieć tylko słoń, lew (nazwy piw), pada deszcz, piękna oraz dlaczego) niż że pochodzę z Antarktydy (vide Na wyspie Bali).

MuzycyGigi, J-Rock’s, Padi - te nazwy przeciętnemu Europejczykowi kojarzą się – jak wynika z przeprowadzonej przeze mnie ankiety – z dokładnie niczym. W Indonezji są to topowe grupy muzyczne, z którymi to mogłem zapoznać się odrobinę bardziej osobiście. O J-Rock’s pisałem już w poście Kapela J-Rock i nocne życie miasta. Jeśli chodzi o Gigi to w czasie ich koncertu zakradłem się razem z Jackiem i Marcinem z tyłu sceny. Zobaczyliśmy napis „Tylko dla pracowników” więc weszliśmy dalej, a następnie zaprzyjaźniliśmy się z ochroniarzami przez co na następne koncerty wpuszczano nas jakby na nas wcześniej czekano. I tak na przykład mogłem również porozmawiać z gitarzystą zespołu Padi, z którego wyglądu można wysnuć wniosek, że zapoznał się chyba ze wszelkimi istniejącymi używkami, w które obfituje trzecia planeta od słońca (która notabene wygrała w rankingu na najlepszą planetę do życia, a w rankingu ogólnym zajęła miejsce w pierwszej trójce).

Ika – kiedy się poznaliśmy miała 28 lat, ale kluczowym czynnikiem tej nieszczęśliwej historii było to, że oboje byliśmy katolikami. Początkowo Ika była fryzjerką Marcina. Kiedy ja potrzebowałem ścinki Marcin zabrał mnie do niej. Wkrótce mieliśmy jakąś większą grupką wyjść razem do kina więc zaprosiliśmy także ją. Ostatecznie wypad nie doszedł do skutku, ale mimo to zacząłem od niej otrzymywać dosłownie dziesiątki kilogramów smsów. Na początku próbowałem na co niektóry z nich odpowiadać, ale z czasem dałem sobie spokój. W międzyczasie na urodziny jako podarek wysłała mi koszulę, a na święta dostałem biblię po indonezyjsku. W sumie trwało to ponad pół roku, z czego przez dwa ostatnie miesiące nie wysłałem ani jednego smsa. W końcu zjawiła się u mnie w domu. Nie było mnie. Za drugim razem opłaciła się moja strategia nie wychylania się, gdy ktoś wali w bramę (nie ma dzwonków do drzwi – gdy ktoś chce wejść to stuka jakimś metalowym przedmiotem o bramę). Na szczęście bramę otworzyła Hania, która poznała Ikę, gdy ta była poprzednim razem i dobrze wiedziała, że po pierwsze na Ikę trzeba uważać, a po drugie, że jestem w swoim pokoju. Hania okłamała ją, że gdzieś wyszedłem ze swoją dziewczyną i mnie nie ma. Wkrótce dostałem smsa, że jestem taki jak wszyscy i okłamuję dziewczyny. Nie zniechęciło to Iki do kontynuacji wysyłania raz na jakiś czas w postaci smsa cytatów z biblii.

Jaś – imię zmienione, tłumaczenie własne na podstawie tego co „Jaś” sam o sobie napisał:
Lat 0: Mały Jaś ostatecznie przychodzi na świat po jedenastu miesiącach w łonie jego mamy. To mogło być śmiertelne! Nawet teraz Jaś nie rozumie dlaczego jego mama nie chciała poddać się cesarskiemu cięciu.
(...)
Lat 7: Każdy chłopiec gra w piłkę, ale Jaś jest szczęśliwy ze swoją lalką Barbie. Rodzina zaczyna się niepokoić.
Lat 13: Jaś – król biologii szuka prawdy. Randkuje z dwiema dziewczynami, ale nie ma między nimi chemii. Jaś wygrywa wiele olimpiad naukowych i uważa się za najbystrzejszego chłopca na ziemi.
(...)
Lat 16: Utrata dziewictwa dla mężczyzny, którego kocha staje się oświecającym doświadczeniem. Jaś rozpoczyna długoterminowy związek z mężczyzną, który ostatecznie zmieni go do cna. Nawet po śmierci swojego chłopaka Jaś wciąż dziękuje mu za to, że był kimś kto nauczył Jasia być lepszym człowiekiem. (Robi się coraz ciekawiej Czarku, chyba idzie nieźle, prawda?)
Lat 17: Jaś Obieżyświat odwiedza ponad 20 krajów. Zdaje sobie sprawę, że kulturowa i językowa różnorodność jest piękna i postanawia pracować jako tłumacz w ONZ. Tato Jasia nie zgadza się i zamiast tego zmusza go do studiów medycznych. Nieszczęśliwy, Jaś porzuca stypendium na Uniwersytecie Brytyjskim i rozpoczyna studia w jednej z najlepszych szkół medycznych w Indonezji.
Lat 18: Jaś rozstaje się ze swoim chłopakiem, traci wiarę i powraca do Indonezji, aby żyć razem z siostrą. Tak rozpoczynają się ciemne lata życia...Zdepresowany student medycyny rozpoczyna szmacenie się. Dzięki jego zdolności do mówienia w ośmiu językach zalicza mężczyzn 23 różnych narodowości. Pomimo bycia postrzeganym w niektórych krajach jako nieletni Jaś rozpoczyna picie i palenie, żeby zapomnieć o bólu i zostaje dzikim zwierzęciem imprezowym ze średnią ocen na studiach 3,9 na 4.
Lat 19: Jaś zgadza się na powrót do domu rodziców jeżeli jego ojciec zaakceptuje Jasia warunki. Tato Jasia zgadza się. Jaś zaczyna życie w złotej klatce.
Lat 20: Po otrzymaniu informacji o śmierci w wypadku samochodowym jego byłego chłopaka (którego wciąż w sekrecie kochał), ten młody człowiek zdaje sobie sprawę, że z jego życiem naprawdę jest coś nie w porządku. Jaś kończy szmacenie się i odnajduje przyjemności w podróżach, literaturze, sztuce, uczeniu się, chórze i innych pięknych i wyszukanych rzeczach jakie przynosi życie. Jego prawdziwi przyjaciele pomagają mu być tak dobrym jak tylko może być i pocieszają go kiedy jest załamany. Wciąż jest zawodowym płaczkiem, wylewając co jakiś czas łzy za uśmiechniętą buzią, ale jest pewien, że słońce nareszcie wyszło zza chmur. I wiecie co...Jaś znowu się zakochał!!!Wszystko wygląda tak dobrze!!

Elvin – Piosenkarka z klubu nocnego Hugo’s. Swoim śpiewem wprawiała mnie w liryczne stany odrętwienia, ale wiem, że również inne osoby dostawały ciężkich ataków zachwytu. Kiedy się poznaliśmy powiedziała mi, żebym wpadł w poniedziałek, bo wtedy w klubie jest impreza dla studentów. I rzeczywiście, o ile w inne dni tygodnia w klubie jest raczej pusto o tyle w poniedziałki było inaczej. Tamtej nocy poznałem Amerykankę indonezyjskiego pochodzenia, która przyjechała do Indonezji na wakacje i była razem z sześcioma gejami. „Ayo Chris, dance!”, „Drink with us” – do mnie mówili. Kiedy zaczęli mnie obmacywać zacząłem na nich bardziej uważać. Niestety Elvin mieszkała w Surabayi – 80 km od Malang i szybko zakończyła śpiewanie w Malang.
Ostatni raz widzieliśmy się przy bramkach do poboru opłat dla pojazdów na lonisku w Surabayi, gdy czekałem na samolot. Chyba nigdy nie zapomnę naszego pocałunku, kiedy schowaliśmy się za murkiem (naprawdę ciężko mi było znaleźć jakieś bardziej odpowiednie i ukryte miejsce), a potem jakichś ludzi w samochodzie, którzy się zatrzymali i zaczęli coś na nas wrzeszczeć. Zasada kciuka mówi, żeby w takich sytuacjach udawać amerykańskiego turystę, ale że i tak nie wiedziałem o co chodzi to nikogo nie musiałem udawać. Od tamtego czasu tradycją stało się poznawanie nowych piosenkarek i piosenkarzy.

Vivit – tancerka w nocnych klubach. Pewnego razu zobaczyłem ją na scenie:
Spojrzałem na jej twarz – nice.
Spojrzałem na jej piersi – nice.
Spojrzałem na jej biodra – very nice.
Kiedy tak pewnego przedpołudnia usiedliśmy sobie na balkonie domu, w którym mieszkałem zanim zdążyłem powiedzieć „słoneczniki” Vivit dostrzegła dwie buzie wlepione w szybę znajdującego się jakieś 50 metrów dalej serwisu samochodów. Ich nosy nie chciały się od niej odlepić przez długi czas. W ogóle to czasami ciekawe uczucie przejść się jako odszczepieniec wśród shomogenizowanego ludu. Co prawda po pewnym czasie ma się to – wybaczcie mi mój francuski – w zupie, ale człowiek może chwilami się poczuć w pewien sposób wyjątkowo (w zależności od formy białka pozytywnie lub negatywnie).

Piłkarze – W Malang są dwie drużyny piłkarskie występujące w pierwszej lidze indonezyjskiej: Arema oraz Persema i – niestety - pierwsza z nich została mistrzem Indonezji przez co przez dwa tygodnie konwoje kibiców na motorach powodowały korki na ulicach. Kilku „Aremowców” spotkałem kiedyś w nocnym klubie. Byłem wtedy z Mem, Fi oraz jeszcze jedną Tajką i zostaliśmy zaproszeni, żeby się do nich przyłączyć. Jeden z piłkarzy chciał ze mną tańczyć, ale kilka razy odmówiłem. Kiedy częstowano mnie alkoholem odmawiać już nie wypadało i po wypiciu paru szklanek whisky dotarło do mnie poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Ponadto przy innej okazji zaznajomiłem się z Jaironem – brazylijczykiem grającym w Persemie, który w swojej karierze wizytował już kluby brazylijskie, serbskie, bośniackie, macedońskie, greckie i indonezyjskie. W obecnym sezonie jeśli wszystko poszło zgodnie z jego planami powinien znowu występować w Grecji. Generalnie futbolem indonezyjskim specjalnie się nie interesowałem, bo murawy stadionów przypominają Góry Świętokrzyskie, a poziom piłakrski jest taki, że jak Holandia na to patrzy to jeszcze bardziej się zapada. Przepraszam czytelników za zdjęcie.

Tajskie masażystki - Masażystki w Tajlandii często aktywnie walczą o klientów. Generalnie nie miałem ochoty na masaż, ale w końcu po paru minutach rozmowy na ulicy zgodziłem się przynajmniej usiąść razem z nimi przed salonem. Połączyliśmy nasze zasoby alkoholowe i oddawaliśmy się konwersacjom oraz wzajemnym dotykaniu. One thing led to another i wkrótce pomagałem dziewczynom zaczepiać nowych klientów. Najpierw zatrzymało się przy nas dwóch ziomków, którzy nie bardzo znali angielski, ale jeden z nich potrafił płynnie powiedzieć: Chcecie zobaczyć mojego penisa? Pomachał nim i poszli. Potem w dużej mierze dzięki mnie przyszły do nas dwa arabskie małżeństwa. Jeden z mężczyzn chciał masażu stóp. Niestety, ostatecznie nie wypaliło:
- Którą z dziewczyn pan sobie życzy? – zapytała go jedna z masażystek.
- Ja chcę jego.
W końcu zdecydowałem się na półtoragodzinny masaż, który muszę przyznać w przeciwieństwie do tego co mnie spotykało w Indonezji w ogóle nie przypominał torturowania i był od początku do końca przyjemny. Pożegnałem się, przeszedłem przez ulicę „rozpusty” w Patong, podziękowałem kilku prostytutkom, zajrzałem w parę miejsc, pogadałem z kilkoma osobami i poszedłem spać. Uznałem jednak, że mój pobyt będzie niepełny jeśli nie odwiedzę dyskoteki. Tak też uczyniłem następnej nocy.

Nuth - Poznaliśmy się w dyskotece Seduction. Jej 32-letni brat o jak się okazało
nieprzypadkowym imieniu Gai tak jak tajskie masażystki łapał mnie za przyrodzenie plus robił sobie ze mną „interesujące” zdjęcia. Nuth miała spory tatuaż na plecach i spełniła moją fantazję (a może raczej fetysz) o byciu z dziewczyną z kolczykiem w języku. W ciągu tych paru dni nasz związek był mocniejszy niż superglue. Nuth pracuje w salonie piekności codziennie od 12 w południe do 12 w nocy. W miesiącu ma dwa dni wolnego. Zarabia około 600 zł miesięcznie. Dla przykładu, w Indonezji w Malang: kasjerka w sklepie – 400 zł/miesiąc, młoda masażystka – 300 zł/miesiąc, tancerka w klubie nocnym – 35 zł/noc, nauczyciel angielskiego w liceum – 7-8 zł/1,5 godziny lekcji, pracownik w fabryce – 250-300 zł/miesiąc, serwerka w nocnym klubie – 400-450 zł + napiwki. Pod tym względem Polska nie wypada tak źle, prawda?
***
Kiedy kilka dni przed wyjazdem piłem wieczorem imbirową herbatę razem z Fi i jej/moimi znajomymi dziesięcioma lesbijkami dotarło do mnie, że Indonezja to może nie jest jednak wymarzone dla mnie miejsce do życia...

Ale czy polecam taki roczny wyjazd, żeby porozbijać się trochę po świecie? Pozwólcie, że ujmę to w ten sposób: Jestem zagorzałym katolikiem, który chodzi do kościoła w każdą sobotę i spowiada się w każdy pierwszy poniedziałek miesiąca, a więc „Tak”, poleciłbym taki wyjazd każdemu.


poniedziałek, 26 lipca 2010

Ona (ta jedyna)

Już kiedyś pisałem, że niektórzy uważają, że została stworzona dla ludzi używających kremy nawilżające do twarzy. I jeśli w tej chwili czytasz to w Wąchocku i nie wiesz co to są kremy nawilżające do twarzy to podpowiem, że pełnią one mniej więcej taką samą funkcję jak majonez na jajku. Jednak już nikt więcej o niej tego nie powie, ponieważ zaszły pewne zmiany, które zmieniły oblicze tego skutera. Mianowicie, wymieniłem lusterka, uchwyty kierownicy, założyłem nakładkę na wydech oraz dodałem w kilku miejscach naklejki. Po zmianach nadwozie jeszcze bardziej gwałci oczy skomplikowanym bełtem kolorów i kątów. Niemniej, wprowadzone modyfikacje nie wniosły żadnej praktyczności. Wręcz przeciwnie, nowe bezkompromisowe lusterka o awangardowym kształcie napewno dodają sylwetce dynamiczności, ale odkąd je zamontowałem musiałem nauczyć się jazdy bez ich używania. Niedość że są mniejsze to w dodatku w trakcie jazdy potrafią tak się obrócić, że mogę w nich odczytać godzinę z zegarka na nadgarstku. Tym samym ocierają się one o dzieło sztuki, gdyż nie mają praktycznie żadnej funkcjonalności.
***
Przygoda z jazdy skuterem po Indonezji to jedno z najlepszych doświadczeń jakie mnie tu spotkało. Wspinałem się na ponad 2000 metrów, pokonywałem górskie wertepy, płynąłem w obfitych deszczach, w korkach walczyłem z innymi uczestnikami ruchu o asfalt, jeździłem po chodnikach, pod prąd, pchałem gdy zabrakło benzyny.W czerwcu postanowiłem wyruszyć w ostatnią, ale zarazem najdalszą i najbardziej zuchwałą wycieczkę na moim motorze i pokonać trasę z Malang do Bali. Wielu pukało się w czoło, przynajmniej serwisant Yamahy, gdy powiedziałem mu, że chcę na skuterze pojechać na Bali wyprostował do góry kciuk. Sam byłem ciekaw jak to będzie wyglądać. Pokonywałem już dość dalekie trasy, ale zawsze jadąc sam na motorze. Tym razem miało być inaczej, bo w podróży, na siedzeniu pasażera towarzyszył mi pewien Francuz z Reunion Island (wyspa koło Madagaskaru) mieszkający obecnie w Sydney o ile nie studiuje w Montrealu albo nie jest na wymianie studenckiej w San Diego czy też jak do niedawna na programie AIESEC w Malang. Na własnym, pracującym jedwabiście jak dwanaście praczek skuterze jazda po Bali miała całkowicie inną jakość niż jazda na wynajętym tam szmelcu. Cudowne były to chwile. W drogę powrotną udałem się już sam. Wszystko wyglądało wspaniale tamtego dnia. Droga, motor i ja. Czując się niczym sułtan indonezysjkich szos oglądałem cudownie piękny zachód słońca, w którym wszystko – wierzchołek góry, morze jawajskie, most – wszystko było przesączone połyskującą ciemną pomarańczą jak gdyby jakiś specjalny rodzaj soku owocowego został wylany na to wszystko. Ustanowiłem wtedy osobisty rekord – 430 kilometrów z Kuty na Bali do Malang w trzynaście godzin wliczając w to postoje oraz prom z Bali na Jawę, co przełożyło się na bóle karku, pleców oraz charakteryzację a la murzynek Bambo. Bromo, Prigi, Balekambang, Papuma, Surabaya i inne – w sumie prawie 9000 kilometrów na moim skuterze.
Gdyby nie motor moja przygoda z Indonezją byłaby o 50% uboższa...
***
Każdy odpowiedzialny obywatel tego świata powinien posiadać dokument, który uprawniałby go do jazdy po drodze. Jest chyba oczywiste, że jazda po drodze to nie zabawa dla dzieci tylko poważna rzecz wymagająca umiejętności, znajomości przepisów drogowych oraz odpowiedzialności. I jeżeli ktoś decyduje się na jazdę bez prawa jazdy jest głupcem. No bo, zrobienie prawa jazdy to prościzna, prawda? Dlatego właśnie po dziewięciu miesiącach jazdy na skuterze bez prawa jazdy zdecydowałem się je kupić. Ok, skłamałem, wcale nie dlatego. Jak wynika z przepisów prawnych, osoba posiadająca zagraniczne prawo jazdy może je wymienić na polskie jeśli złoży wypełniony wniosek, zdjęcie, ksero prawa jazdy z tłumaczeniem na język polski przez tłumacza przysięgłego, dowód osobisty oraz wniesie opłatę, która wynosi mniej niż 100 zł. Ponadto jeżeli prawo jazdy zostało wydane przez państwo nie będące stroną konwencji o ruchu drogowym, czyli na przykład Indonezję, dodatkowym warunkiem jest zdanie egzaminu teoretycznego. Reasumując, można w całkowicie legalny sposób zdobyć polskie prawo jazdy i nie trzeba uczyć się na pamięć takich bzdur jak na przykład jak wrzucić piąty bieg albo jak ustawić lusterka. Dla mnie genialne! Jeśli się mylę to mnie poprawcie.
Prawdę powiedziawszy pomysł zdobycia polskiego prawa jazdy bez zdawania polskiego egzaminu praktycznego chodził mi po głowie już od dawna. Dokładniej rzecz biorąc gdzieś od momentu kiedy po raz ostatni go nie zdałem, czyli jakieś cztery lata temu.
W internecie można znaleźć informacje na temat możliwości zdobycia prawka w innych państwach. Podobno na topie są Wielka Brytania, Ukraina, Czechy i Cypr.
***
Wbrew pozorom kupienie prawa jazdy okazało się być nie taką prostą sprawą. Czyżby Indonezja szła w kierunku normalności? Hmm, oby nie. Moje pierwsze podejście polegało na tym, że poszedłem sam do kwatery głównej policji w Malang i powiedziałem, że chcę zrobić prawo jazdy. Na co oni, żebym przyszedł następnego dnia, bo okienko jest czynne do 12 i jest już zamknięte.
- No, ale jest dopiero 11:30 – odparłem.
- No, ale jest już zamknięte – usłyszałem.
Powiedziano mi, że muszę złożyć dokumenty i zdać test teoretyczny i praktyczny.
- Tak, tak, ale ja chciałbym zapytać o możliwość szybszego załatwienia tej sprawy, bez testów – powiedziałem trochę przymykając oczy i delikatnie obniżając mój ton głosu.
- O nie, nie da się. Trzeba pisać testy.
Kolejnego razu pojechałem z indonezyjskim znajomym, który miał mi pomóc, ale bez rezultatu. Wziąłem się więc w garść i zacząłem pytać po znajomych czy nie mają jakichś kontaktów w kwaterze głównej policji. Udało się i skontaktowałem się z policjantem, który tam pracuje i ma znajomego, który jak się wyraził być może mi pomoże. Weszliśmy do biura, gdzie wyrabia się zdjęcia i policjant do końca mi mówił, że kiedyś to tak można było, ale teraz to już jest niemożliwe i trzeba podchodzić do testów. Byłem jednak nieugięty i powtarzałem jak mantrę, że na testy to ja nie mam czasu oraz podałem mu mój prawdziwy motyw wyrobienia prawa jazdy. Po 45 minutach od wejścia do biura miałem w portfelu świeżutkie prawa jazdy na motor i samochód za niecałe 300 zł. Muszę przyznać, że za kierownicą w samochodzie z kierownicą po prawej stronie siedziałem do tej pory tylko raz kiedy pozowałem do zdjęcia w dżipie pod wulkanem Bromo (zobacz zdjęcie).
I tak zostałem posiadaczem indonezysjkiego prawa jazdy. A już dwa dni później musiałem użyć go po raz pierwszy na przystani promowej z Jawy na Bali. Potem jeszcze trzykrotnie w ciągu tygodnia musiałem je pokazywać. Cóż, good timing...


wtorek, 1 czerwca 2010

Chicken bus i niewiniątka z Komodo

Główny cel wyprawy: zobaczenie „smoków” z Komodo (czerwona plamka):Ja, Hania oraz jej dwie belgijskie koleżanki: Roza i Żolien (właściwie to Rosemarine i Jolyen, ale mniejsza o to. To tylko kolejny dowód na to, że nie można wierzyć we wszystko co się przeczyta) wylądowaliśmy po kilku przygodach, o których nie opowiem, bo po pierwsze mi się nie chce, a po drugie mogłyby być może kogoś zniechęcić do dalekich wypraw, na przystani promowej w Sape na wyspie Sumbawa, z której mieliśmy odpłynąć promem na wyspę Flores.
***
To co było dookoła w niczym nie przypominało pięknej i zielonej Indonezji. Wokół szaro, ponuro, żarcie marne, ale drogie. Nieopodal jakieś porozwalane chaty i pozostawiony sam sobie statek. Byłem głodny więc poprosiłem o ryż z kurczakiem i usiadłem na ławeczce, aby rozpocząć zabijanie głodu. Szybko przysiadł się „kapitan” łodzi, który proponował mi dwudniową podróż na wyspy Komodo i Rinca na swojej dwusilnikowej łajbie. Po kolei podał mi co będziemy robić w poszczególnych dniach, co zapewnia nam w cenie oraz, że nie posiada maski do snorklingu więc trzeba ją sobie załatwić we własnym zakresie. Potem zrobił to ponownie. I jeszcze raz. W końcu ja zacząłem:
- Wiem, masz łódkę. Dwa silniki. Prawie nowa. Nie masz maski. Muszę ją sobie sam załatwić...-tutaj na dwie sekundy się zatrzymałem, żeby sobie przypomnieć co było dalej, ale nie zdążyłem i historię usłyszałem jeszcze raz. W końcu po szóstym opowiedzeniu skończyłem już jeść i byłem na sto procent pewien, że mam do czynienia z wariatem więc bez zbędnych deliberacji sie stamtąd zmyłem. Ale ciągle powtarza mi się w głowie: „Mam łódkę. Dwa silniki....”
***
Prom odpływa tylko raz dziennie - rano, a założony przez nas czas przepłynięcia wynosił osiem godzin toteż cała operacja przedostania się na Flores powinna nam zająć około 24 godzin licząc od momentu przybycia do przystani. Niestety, zajęło nam to mniej więcej dwa razy więcej czasu. Ten fenomen rozciągliwosci czasoprzestrzeni tłumaczy to, że spóźniliśmy się na prom.
W drodze do przystani jak i na niej samej zapytaliśmy kilka osób o której wypływa prom, bo tablicy z rozkładem tras nie było. Jedna osoba powiedziała, że chyba o 12, a trzy osoby, że o 9. O 8:20 następnego dnia, gdy leniwie wracaliśmy sobie ze śniadanka zauważyliśmy, że nasz prom właśnie odpływa. Menedżer hotelu bił pięścią w drewnianą poręcz zarzekając się, że mówił, że odpływa o 8. Natępnego dnia już się nie spóźniliśmy i po ośmiu godzinach na morzu dotarliśmy na Flores. Tam, z Labuan Bajo wynajętą łajbą popłynęliśmy na wyspę Rinca, żeby oglądać warany z Komodo.
***
Wycieczka ta była droga, nie ma co ukrywać, sama łódka z załogą kosztują swoje, a i władze parku narodowego, który został tam utworzony przytulają duże ilości pieniędzy. Ponadto nie wolno chodzić po nim samemu, żeby nie stracić życia. Przez ostatnie dwadzieścia lat dziesięć osób zamieszkujących tamten teren zginęło na skutek ataku warana. To co prawda zdecydowanie mniej niż na skutek spadających bomb kokosowych (vide Plaża Balekambang cz.I oraz O jeden buch stąd), ale wciąż średnio pół człowieka na rok. Nie wiem jednak czy chodzi o połowę człowieka od pasa w dół czy w górę. Myślę, że od pasa w dół. Warany to generalnie osobniki mało towarzyskie chyba, że jednemu z nich udało się powalić byka to wtedy z różnych stron spływają w tamto miejsce i razem rozkoszują się mięskiem(zdjęcie obok). Po posiłku są tak leniwe, że Grzegorz Lato za czasów zasiadania w ławie poselskiej to przy nich dziecko z ADHD.
Same wyspy Rinca oraz Komodo jak i ich otoczenie jest bajkowe, fenomenalne i przypomina najprzyjemniejsze obrazy naszej imaginacji. Wspaniały kolor wody, pastelowe wzgórza i pełne słońce. Doskonałe miejsce do snorklingu i nurkowania. Cudowne były to chwile i warte swoich pieniędzy.
***
W Labuan Bajo na Flores, które o czym jeszcze nie wspomniałem jest w pewnym sensie niezłym zadupiem z częstym brakiem prądu, główną drogą przypominającą rozdziabaną kaszankę i wyjątkowym zagęszczeniem zakładów krawieckich zaplanowaliśmy dalszą podróż już bez Belgijek, które wracały na Bali. A nasze następne kroki miały zostać skierowane ponownie na Sumbawę, a konkretniej na górę Tambora. Wyposażony jedynie w klapki, krótkie spodenki i t-shirty szybko sobie uświadomiłem, żę muszę uzupełnić braki w odzieniu w tutejszych sklepach co jak się okazało wydawało się być prawie nie do przejścia ze względu na rozmiary (a wspomnienia o stylu niektórych tamtych ciuszków do tej pory wywołują u mnie migreny). Niemniej, ostatecznie udało mi się zaopatrzyć w parę białych skarpetek, czarne buty sportowe o niemal niespotykanym rozmiarze 44 i czarno-szarą przymałą bluzę, po której założeniu śmiało można mnie było nazwać modowym terrorystą.
***
Tambora to góra zabójca, matka wszystkich wulkanicznych erupcji. Nie Krakatau na zachód od Jawy ze swoim 18-metrowym tsunami ani Wezuwiusz, który zalał Pompeje. Tambora – niekoniecznie bardzo znana góra na równie małoznanej na świecie wyspie Sumbawa posiada rekord najpotężniejszej erupcji. Kiedyś posiadała jeszcze inny rekord – najwyższej góry w Azji Południowo-Wschodniej. Ale w kwietniu 1815 roku w obłokach lawy i ognia wybiła z siebie w atmosferę 150 kilometrów sześciennych wnętrzności. Po eksplozji, z góry o wysokości około 4300 metrów pozostał krater o maksymalnej wysokości 2851 metrów. W tamtą niesamowicie destrukcyjną noc cała góra wyglądała jak kocioł gorącej lawy wypływający ze wszystkich stron naraz. Około dziewięć tysięcy osób zginęło bezpośrednio w wyniku wybuchu i może nawet sto tysięcy w skutek głodu i chorób na wyspach Sumbawa i Lombok, które zostały wywołane przez erupcję. Ale Tambora zaznaczyła swój ślad na całym świecie. Chmura pyłu była tak gruba, że skutecznie zatrzymywała duże ilości promieni słonecznych przed dotarciem na ziemię. Na północnej półkuli rok 1816 był znany jako rok bez lata. W USA, w czerwcu spadł śnieg, a w Sierpniu zarejestrowano minus jedenaście stopni Celsjusza. Przez następne trzy lata, tysiące ludzi w Europie cierpiało głód.
***
Podróż na Tamborę rozpoczęliśmy od stacji autobusowej w Dompu. Było tam sporo dzieci kręcących się dookoła, jedne pomagały w handlu drobnymi przękąskami swoim mamom, inne po prostu tam były i spędzały swoje dzieciństwo w niesfornej i wesołej grupce, z której jeden dwunastolatek częstował mnie arakiem.
Widoki, które nas spotkały po drodze były wyborne, wręcz znakomite. Przebijaliśmy się wąską drogą wśród gęstej i zielonej dżungli w pobliżu morza. Z czasem przeistoczyła sie ona z małej, ale asfaltowej ścieżki w kamienistą rzeźnię dla zawieszenia, w której resztki resztek asfaltu były skrupulatnie omijane ze względu na zbyt dużą intensywność zmysłowych doznań. Z powodów bezpieczeństwa postanowiłem więc odłożyć w czasie dokończenie konsumpcji jednej z bułeczek a la pasztecik, czyli słodkiej bułki z nadzieniem w stylu jakiegoś mięska z grzybkami albo czymś podobnym. Nie wiem dokładnie z czym to było, ale jak na swoje wymiary ważyło sporo. Było to dobre rozwiązanie nie tylko ze względu na mogące wystąpić animozje żołądkowe, ale również na możliwość przycięcia języka jak wtedy gdy przywaliłem razem z innymi pasażerami głową w sufit. Dlatego, pomimo tego, że autobus był pełen co oznaczało, że jego stan osobowy wynosił ok. 130% maksymalnego warto było mieć obie ręce wolne w walce o utrzymanie bezpiecznej pozycji siedzącej. Jeszcze gęściej we wnętrzu zrobiło się kiedy zaczęło padać, bo kilka osób, które do tej pory spędzały podróż na dachu wskoczyło do środka. Później już nie lasy równikowe, ale szerokie beżowe pola z pojedynczymi zielonami drzewami cieszyły nasze oczy. Droga cały czas była fatalna, a ja byłem zachwycony. Po dojechaniu do Calabai przerzuciliśmy się na mototaksówki, aby przedostać się do wsi Pancasila, z której wyrusza sie na Tamborę. I tym razem droga była okropna uosabiając najgorsze odcinki trasy z Dompu do Calabai. Po około dziesięciu minutach wysadzono nas przy tabliczce z namalowanym napisem „Tambora Trekking Centre”. Za nią porozwieszane na sznurku ciuchy, kobieta z dzieckiem na rękach i skromny domek z blaszaną dachówką. Obrazu dopełniała drewniana wygódka ustawiona kilka metrów od domu. To wszystko w bezpośrednim sąsiedztwie pastwiska dla krów i koni. Z marketingowego punktu widzenia w nazwie brakowało tylko słowa „International” albo może lepiej „Global”. W środku pokazano nam książkę gości, z której wynikało, że ostatni turyści byli tutaj około dwa tygodnie wcześniej, a w sumie około 200 osób w ciągu ostatniego roku się do niej wpisało. Niestety, trekking trwa dwa dni, jedną noc spędzoną w namiotach, a cena zazwyczaj wynosi około 500 zł. Była to cena tak astronomiczna, że widziana z kosmosu. Oczywiście, można by po prostu pójść na przebój i spróbować samemu wspiąć się na szczyt, ale nie kiedy wędrówka trwa dwa dni i trzeba po drodze spędzić gdzieś noc. Tak czy siak, ze względu na zaplanowany lot powrotny nie mogliśmy poświęcić tyle czasu na trekking. Szkoda, sama podróż do tej wsi była bardzo urokliwa, ale fakt, że nie wspiemy się na Tamborę to trochę tak jak podrywanie Herbuś, a skończenie z Jolą Rutowicz. Cóż, pijawki musiały poczekać na świeżą krew. Przeszliśmy się jeszcze po wiosce, obejrzeliśmy krzewy kawy i małpki skaczące po drzewach.
Z samego rana pożegnaliśmy wioskę i ruszyliśmy w drogę powrotną publicznym autobusem. Tym razem towarzyszyło nam dziewięc kóz na dachu i jedna kura przywiązana do siedzenia, pałętająca się pomiędzy nogami Hanii. Droga – oczywiście - piekielnie zniszczona i wyboista, a zarazem niewyobrażalnie piękna i relaksująca. No dobra, relaksująca to jest kąpiel w jacuzzi w pachnącym konwaliami ogródku w słoneczny letni dzień a nie podróż przez wertepy przepełnionym autobusem czwartej jakości, w którym prawie wszyscy palą papierosy, ale jak się nie ma co się lubi...


poniedziałek, 5 kwietnia 2010

Skazany na Tajów

Nie było mnie przez dłuższy czas co mogę tłumaczyć tym, że nie działo się nic ciekawego o czym mógłbym napisać (aaaa, kłamczuszek ze mnie...). Z lenistwa czy też braku weny wziąłem sobie wolne. Postanowiłem jednak, że dosyć już leżenia na basenie, popijania schłodzonego Mojito kiedy kelner przeciera moje okulary przeciwsłoneczne, a ja staram się ostudzić zapały odpoczywających modelek i dlatego udałem się w podróż i powracam z opisem tego co wydarzyło się w stolicy kulturalnej Jawy czyli Yogyakarcie. Do Yogyakarty pojechałem razem z trzema Tajkami i w ramach cięcia kosztów mieszkałem również z Tajami. Jak się okazuje przebywanie z grupką Tajów to dość specyficzne doświadczenie o czym za chwilę.
***
Yogyakarta to prawie trzymilionowe miasto i chyba główny ośrodek turystyczny na Jawie ze względu na blisko położone kompleksy świątyń Borobudur , Prambanan jak i Pałac Sułtański w samym mieście. W zwiedzaniu pałacu nie było nic specjalnie ciekawego ani inspirującego poza spotkaniem uśmiechającego się geja oraz odkrywaniu liczby dzieci kolejnych sułtanów (5 – mało, 27 - chcemy więcej, 87 – TAK!!!). Pałac Sułtański jest położony w pobliżu głównej turystycznej ulicy – Malioboro. Przy niej dziesiątki riksz, setki sklepów z batikiem i tysiące pamiątek. W bocznych uliczkach liczne hotele, restauracje oraz agencje turystyczne. I mimo, ze przechadzałem sobie ulicami sam na pewno samotnie czuć się nie mogłem. Jak zwykle w Indonezji zawsze znajdzie się ktoś kto będzie chciał pogadać. A to jakiś pracownik biura podróży będzie chciał mi wcisnąć jakąś wycieczkę, a to ktoś mnie zapyta dokąd idę, ktoś tam po paru minutach rozmowy wspomni coś o prostytutkach albo będzie chciał sprzedać batik. Usiądziesz, ktoś podejdzie zapyta skąd jesteś, itd., itp.
***
Borobudur zwiedziałem już w towarzystwie trzech Tajek. Świątynia jak na światowej sławy dziedzictwo kulturalne ludzkości nie zachwyciła. Och, ładny widok z góry ot, co. Dość szybko ją opuściliśmy i udaliśmy się w kierunku wyjścia z obiektu. Nie było to jednak łatwe, gdyż zostaliśmy zaatakowani przez hordę sprzedawców rupieci. Gdy nas zobaczyli natychmiast poczuli zapach świeżej gotówki i ruszyli bezlitośnie jak armia Turków Seldżuckich. Gdyby Biblię pisano dzisiaj sprzedawcy pod Borobudur mogliby być jedną z plag egipskich. Nie ma dla nich takich słów jak „nie chcę”, „nie podoba mi się”, jest tylko „ile?”. Myślałem, że to na mnie skupi się uwaga, a
Tajki będą chciały jak najszybciej uciec. Byłem w wielkim błędzie. Tajki były po prostu w swoim żywiole. Zestawy drewnianych ludzików, łyżeczki, figurki, maski, wachlarze i wiele innych, wszystko znikało z torb sprzedawców. W obłędzie tego chaosu ten sam sprzedawca oferował ten sam przemiot dwóm różnym osobom stojącym od siebie w odległości jednego do dwóch metrów w dwóch różnych cenach. Na przykład mi oferował statuetkę buddy za 3 złote, która po trzech minutach została kupiona przez jedną z Tajek za 6 złotych o czym dowiedziałem się po fakcie. Obładowani pakunkami jak hinduscy tragarze wystartowaliśmy ponownie chcąc przebrnąć do wyjścia. Naiwnością byłoby przypuszczać, żeby dano nam spokój. Ci sami jak i nowi sprzedawcy krzyczeli i przyklejali się do nas z determinacją głodnego komara. Już darowałem sobie jakiekolwiek słowa i parłem do przodu, a ceny spadały z kolejnymi metrami. Ci którzy dorwali Tajki (uznaliśmy, że mamy większe szanse powodzenia jeśli się wszyscy rozdzielimy) mieli więcej szczęścia i sfinalizowali jeszcze kilka transakcji. Z tego wszystkiego na koniec mieliśmy jeszcze problemy z odnalezieniem się nawzajem, ale wszystko dobrze się skończyło i ruszyliśmy z powrotem do Yogyakarty, a dokładniej pojechaliśmy odwiedzić ponownie ulicę Malioboro.
***
Jestem pełen podziwu wobec silnej woli Tajek do robienia zakupów. Jako, że uznałem iż sam nie będę nic kupował to może przynajmniej wykorzystam moje zdolności negocjacyjne i pomogę Tajkom kupić kilka rzeczy taniej. Niestety, moje działania nie przyniosły spodziewanych rezultatów. Nikt nie chciał zejść z ceny za możliwość zrobienia sobie ze mną zdjęcia ani ofertę numeru telefonów do Tajek. Próbowałem również metody „na biednego studenta”, wykorzystałem kilka zwrotów wyuczonych na Bali i Lombok, ale były to wysiłki na marne. Tak czy siak miałem z tego sporo radości.
Po powrocie do naszego przybytku i przejrzeniu zdobyczy z całego dnia oddaliśmy się oglądaniu tajskich filmów.
***
Muszę przyznać, choć widziałem zaledwie jeden tajski film oraz jeden serial, a z drugiej strony tylko jeden film indonezyjski (ale za to dwa razy vide Good Bye Jakarta), że kinematografia tajska bije kinematografię indonezyjską na głowę. W filmie indonezyjskim bito się kijami, w tajskim używa się pistoletów z taką częstotliwością z jaką Kubuś Puchatek prosi o miód, a krew leje się wiadrami.
- Głupie, prawda? – zapytała mnie Tajka gdy ciężarówka wjechała w budkę telefoniczną, w której płacząca kobieta telefonowała do swojego kochanka – W naszych filmach tak często.
Wątki miłosne są tak samo powszechne w Indonezji jak i w Tajlandii z tymże w filmach Indonezyjskich zazwyczaj wiążą się ze zdradą i płaczem. W Tajlandii jest to natomiast najczęściej zdrada i zemsta albo na obiekcie westchnień albo na konkurentce – tak czy siak ktoś musi umrzeć.
***
Prambanan to kolejna światowej sławy świątynia niedaleko Yogyakarty. Według mnie z ciekawszą architekturą niż Borobudur. Ponadto brak tutaj tak natrętnych sprzedawców jak na Borobudur. Jeśli ktoś ma ochotę na pamiątkę może ją sobie kupić w jednym z wielu sklepików z rupieciami. Co ciekawe Tajki nie były zainteresowane oglądaniem żadnych bibelotów! Dopiero, gdy usiedliśmy na macie na chodniku i zaczęliśmy pić kokosy Tajki zwerbalizowały swoje myśli dotyczące powrotu na Malioboro, gdzie widziały parę rzeczy, które chciałyby jeszcze kupić. Tak więc z jeszcze dodatkowymi tabołami breloczków, koszulek, tandetnych sukienek i innych „precjozów” około wieczora ruszyliśmy do naszej bazy by tam w towarzystwie kolejnych Tajów, posilając się tajskim jedzeniem i oddając się tajskim konwersacjom przeczekać na samochód, który zabrał nas z powrotem do Malang.

sobota, 20 lutego 2010

Szkoła

Mark Twain powiedział kiedyś, że nigdy nie pozwolił szkole przeszkodzić w jego edukacji. Coż, jeśli myślicie podobnie to Indonezja może być dobrym wyjściem. Ludzie z zachodu na pewno nie przyjeżdżają tutaj dlatego, że poziom nauczania jest wysoki. Wręcz przeciwnie – jeśli chodzi o stypendystów Darmasiswy to nie pozwalają szkole pokrzyżować planów wycieczek czy zwykłego lenistwa. Ja również nie grzeszyłem wysoką frekwencją na zajęciach w pierwszym semestrze, ale czego można oczekiwać jeśli zaczynały się one o ósmej rano! Mimo to miło wspominam zajęcia z języka indonezyjskiego z moją nauczycielką, tajką Mem oraz madagaskarką Fy (vide Kapela J-Rock i nocne życie miasta). Jednak prawdziwa zabawa zaczęła się dopiero w drugim semestrze. W tymże mieliśmy dołączyć do normalnych zajęć z Indonezyjskimi studentami. Wybrałem trzy przedmioty, ale z różnych przyczyn technicznych pozostałem na jednym. Tak więc dwa razy w tygodniu uczęszczam na zajęcia z pisania opowiadań. Wraz z Mem, Fy oraz grupką około czterdziestu Indonezyjczyków słuchamy dowcipów pana Syukura i oglądamy jego oczęta, które zawsze wytrzeszcza gdy żartuje albo o coś pyta. A pyta często: No to może Chris opowiesz nam jakie są różnice między ludźmi ze wsi i z miasta? Masz jakiś pomysł Chris? Coś przyszło ci do głowy Chris? Jakbyś to rozwiązał? Deszcz wpada przez otwarte okno do środka – co czujesz Chris?
***
Tutaj mała dygresja. Zdaję sobie sprawę, że polski język dla większości obcokrajowców to trudny język i wymówienie Krzysztof/Krzysiek to nie lada wyzwanie. Dlatego podczas wojaży po USA zawsze się przedstawiałem jako Chris co szybko było podłapywane przez Amerykanów jak i zresztą również Polaków. Przyjeżdżając do Indonezji również przedstawiam się jako Chris (co po indonezyjsku zapisuje się raczej jako Krys) i wszystko byłoby dobrze gdyby nie to, że nagminnie, nagminnie dodaje mi się na końcu imienia literę „t”! Czy ja wyglądam jak jakiś stolarz sprzed dwóch tysięcy lat?
***
Na lekcjach nie wszystko rozumiem więc brzmi ona dla mnie jak konferencja hydraulików. Nie mniej jest to na pewno ciekawsze niż słuchanie zamykania drzwi autobusu linii 168. Dostajemy również do zrobienia zadania domowe. Pierwszym z nich było wybrać sobie jakikolwiek przedmiot i napisać jego żywy opis. Żywy opis, czyli opis z wykorzystaniem – jak to kiedyś określił promotor mojej pracy licencjackiej – upiększaczy. Przystąpiłem do tego zadania z dużym zapałem i po zjedzeniu obfitego posiłku, dwóch godzinach odpoczynku i przesłuchaniu symfonicznej płyty Metallici przystąpiłem do dzieła. Po czterech, a może pięciu godzinach misternego tłumaczenia kolejnych słów moja praca była jako tako ukończona. Dwanaście zdań. Każde o innej treści. Doskonałe w swojej budowie i oczywiście nic nie wnoszące. Następnego dnia udałem się na zajęcia.
***
Zgodnie z przewidywaniami Pak Syukur wyrwał mnie do przeczytania tego co napisałem:

Szklanka. Tak, szklanka stojąca na stole. Z daleka taka sama jak każda szklanka na świecie. Przeciętnej wielkości, łatwa w trzymaniu, z motywem kwiatka. Ale kiedy przyjrzymy się jej bliżej wszystko się zmienia. Na połowie wysokości jest rysa, która ciągnie się na całej szerokości i wygląda jak poprzebijane niby nożem budynki w Padang po trzęsieniu ziemi. Teraz, prawda zaczyna płynąć wodospadem gryzących i szczpiących szczegółów. Wszystko wskazuje na niesamowitą zbieżność. Druzgocącą i złą, tak okropną w swoich implikacjach, że może oznaczać tylko coś niesamowicie strasznego. Kiedy złapiesz szklankę z góry okazuje się, że składa się ona z dwóch części: części górnej oraz części dolnej lub jak sławny filozof Arthur Schopenhauer powiedziałby: z części wyższej oraz części niższej. To jak ying-yang, dwie połówki szklanki tworzą fantastyczną całość. Wzajemnie się uzupełniają dając dziką radość z posiadania oraz używania tego arcydzieła.

Gdyby jeszcze dałoby się z niej pić...


Kiedy skończyłem ktoś tam zabił brawo, ktoś chrząknął, ale większość twarzy przybrała obraz, który nie wyrażał zupełnie niczego. Mój nauczyciel przystąpił jednak do próby interpretacji mojego opisu, mówiąc, że przedstawiłem całą filozofię szklanki. Inaczej mówiąc, coś co zawarłem w opisie, a miało stanowić głupi dowcip (podział Schopenhauera na część wyższą i niższą) okazało się mieć dla mojego nauczyciela dużą wartość i przez kilka następnych minut mówił o czymś głębokim i przejmującym z czego na szczęście niewiele rozumiałem. I nie chciałem rozumieć.