piątek, 18 grudnia 2009

O jeden buch stąd

Było po ósmej rano, gdy leżałem w łóżku i obudziło mnie wycie tłumika motoru Marcina. Wstałem, wyszedłem z pokoju, otworzyłem drzwi na balkon i wyjrzałem na zewnątrz:
- Tak, tak może pan wywieść śmieci – powiedziałem Marcinowi i odwróciłem się w stronę drzwi.
- Panie, można wejść? – zaskomlał.
Rzuciłem mu klucze i wszedł na górę.
- To co jedziemy? – zapytał wchodząc do pokoju - Pogoda piękna, słoneczko świeci. Weź aparat, zjemy po drodze.
- Wiemy jak jechać?
- Mam mapę. Niestety kończy się ona na Malang, ale wiemy mniej więcej jak dojechać do Blitar, a potem będziemy pytać.
***
Sto siedemdziesiąt siedem kilometrów, cztery godziny, dwa tankowania albo jeden wielki czarny buch z rury wydechowej autobusu – tyle potrzeba, aby dotrzeć z Malang do Prigi Beach. Kiedy zobaczyłem Prigi po raz pierwszy byłem nieźle przybity. Śmierdziało rybami, a plaża nie wywoływała we mnie entuzjazmu. Przy zapewnieniach Marcina, że jest bardzo ładna wyglądała na marny dowcip. Kiedy więc spojrzałem na śmiejącego się Marcina zastanawiałem się czy to z powodu tego dość przeciętnego obrazu połączonego z powonieniem stada zdechłych ryb czy też wspomina zdarzenie sprzed kilkunastu sekund, gdy przeskoczyliśmy progi zwalniające z prędkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Okazało się, że to drugie. Nic to, w pobliżu powinny być inne plaże, a póki co zostaniemy tutaj i pomyślimy co dalej.
***
Motyl trzepocząc brązowymi skrzydełkami przeleciał ponad nami niezdarnie walcząc z mokrym wietrzykiem dobiegającym z morza. Staliśmy przy motorkach w zieleni otoczeni szerokim horyzontem piasku, palm i wody. Słońce stało wysoko na ogromnym szafirowobłękitnym niebie upstrzonym z rzadka suchymi, puszystymi chmurkami niepokalanej białości. Powiew wiatru łechtał moją grzywkę i pojedyncze włosy rzucały własne cienie. Było spokojnie. Pojechaliśmy więc pojechać szukać jakieś knajpy.
***
- Witamy, witamy! – rozległy się głosy wokoło. Kilka osób ruszyło się ustawić nam stolik, dopasować krzesła i nas udobruchać. Podano nam dwa duże ciepłe piwa i w towarzystwie kilku Indonezyjczyków sączyliśmy je rozmawiając o niczym.
Kiedy wyjeżdżałem do Indonezji ludzie pytali mnie jak będę się dogadywał, przecież to zupełnie inny język, inna kultura, zwyczaje. Ale hej, dogaduję się jakoś ze swoją matką! Oczywiście bywają problemy w komunikacji i to częste, ale da się tutaj żyć bez znajomości języka.
Szczególnie ciekawą postacią był Indonezyjski niziołek. Mówił szybko pochłaniając kolejne sylaby z precyzją PacMana na Pegasusie. Przy tym wszystkim powtarzał jakiś dziwny balans ciałem i pląs nogami uzupełniając swoje taneczne ewolucje wytrzeszczaniem oczu i gładzeniem do tyłu pomalowanych na kolor blond włosów. Nie rozumiałem go tak jak nie rozumie się potrzeby robienia wykładów, oddawania prac domowych na czas albo jazdy określoną stroną jezdni.
Generalnie, towarzystwo w knajpie wyglądało na nieźle wstawione. Mimo, że była dopiero godzina czternasta, tańce i głośne karaoke płynęły w parze bez przerwy. Z pewnością było to ciekawe doświadczenie oglądać kilku rybaków oraz tańczące dziewczyny, ale my przyjechaliśmy w poszukiwaniu pięknych widoków i relaksującej wody. Mieliśmy dobre perspektywy, ponieważ powiedziano nam, że bardzo ładna plaża znajduje się jeden kilometr stąd tak więc rzuciliśmy pieniądze na stół i zbieraliśmy się do wyjścia.
Kelnerka nas zastopowała i powiedziała, żebyśmy poczekali na rachunek. Właściciel podał nam zwykłą, małą białą karteczkę, na której czarnym długopisem napisane było:
Piwo – 50 000
Miejsce – 30 000
Obsługa – 30 000
Razem – 120 000
- Co to jest? – zapytałem w ferworze zdumienia.
Tłumaczenia trwały kilka minut i skończyły się tym, że Marcin jeszcze raz rzucił na stół pięćdziesiątkę i powiedział, że więcej nie mamy i zapłacimy wieczorem. Oczywiście druga strona dobrze wiedziała, że to beznadziejna bujda, ale była to raczej psychologiczna wymówka niż prawdziwa przyczyna. Oni o tym wiedzieli i my o tym wiedzieliśmy. Było to dla obu stron łatwiejsze do przełknięcia niż przyznanie, że jedna strona chciała drugą oskubać.
***
Kiedy wieczorem poszukiwaliśmy miejsca na nocleg zjechaliśmy z ulicy wjeżdżając do czegoś co przypominało ładnie utrzymane miejsce noclegowe. Kiedy wyszedł nam na powitanie Indonezyjczyk pierwszym co przyszło mi do głowy było zapytać co tutaj podają do jedzenia. Za chwilę jednak z domu wyszedł starszy biały człowiek i okazało się, że on tu mieszka. Pół Anglik-pół Australijczyk, dziesięć lat spędził w Maroku po czym wrócił do Australii. Tam zaczęły „swędzić go stopy” i przyjechał do Indonezji. Jest nauczycielem w międzynarodowej szkole w Surabayi, a nieopodal Prigi Beach zbudował sobie dom. Od razu poczęstował nas zimnym piwem i chipsami, za które nie policzył nas ani rupii za usługę czy miejsce, zaczął palić namiętnie fajkę i gawędzić z nami. A pomiędzy kolejnymi pociągnięciami tytoniu wydawał odgłosy typu :Mmmm, Ooooo, Aaaaa oraz Yaaaa i machając głową jak dziobiący wróbel. Bez wątpienia był przykładem bezinteresownej gościnności, którą spotyka się od czasu do czasu, ale nie za często. Wskazał nam miejsce, w którym możemy się zatrzymać i o zachodzie słońca się pożegnaliśmy.
***
Nasz przybytek znaleźliśmy tuż przy plaży. Pojechaliśmy jeszcze na kolację i wróciliśmy z dwoma butelkami klasycznego taniego wina – Orang Tua. Po zebraniu sił poszliśmy we czwórkę na plażę. Przy delikatnych uderzeniach kropli deszczu oraz w towarzystwie błyskawicznych piorunów usiedliśmy w lekko kołyszącej się od fal przycumowanej do plaży łajbie. Tam przeczekaliśmy deszcz oraz oglądaliśmy nieporadne poczynania kilku innych osób, które próbowały rozpalić ognisko (vide Plaża Balekambang cz.I). Później, gdy już tamta grupka się poddała ognisko rozpaliło się jakby samo więc zmieniliśmy miejsce. Przy cieple palących się gałęzi wykrystalizowała się idea wstania wcześnie rano i wyruszenia na połów ryb z miejscowymi rybakami. Udaliśmy się spać, ustawiliśmy budzik na godzinę piątą rano i zasnęliśmy. O piątej rano Marcin wyłączył hałasujący budzik i spaliśmy dalej.
***
Rano wyruszyliśmy pobłąkać się po dżungli. Była to wędrówka bez celu czy- jak niektórzy mówią – bezcelna albo bezcłowa. Do czasu. Do czasu, gdy postanowiliśmy zdobyć dwa kokosy. Przy plaży jest mnóstwo palm kokosowych, z których można zdobyć owoce i sączyć mleczko. Po niekrótkich staraniach przy pomocy znalezionego na plaży wiosła zgarnęliśmy dwa kokosy i niczym ludzie pierwotni przemaszerowaliśmy z pożywieniem w kierunku osady, gdzie nastąpiła konsumpcja. Przy spożywaniu kokosów można minutą ciszy uczcić pamięć tych, którzy zginęli od jego uderzenia. Co roku z jego przyczyny śmierć ponosi około 100-150 osób na całym świecie. To jakieś dwa razy więcej więcej niż liczba zgonów na skutek nieudanej konsumpcji skrytobójczych orzeszków ziemnych, a to budzi respekt.
***
Przyszedł jeszcze czas na przejazd bez koszulek na plażę, pozdrawianie tubylców oraz wizytę na plaży. Tam po kąpieli, poznaniu kilku osób oraz pozowaniu do zdjęć i zjedzeniu świeżoupieczonej rybki udaliśmy się w drogę powrotną. Pędząc przed siebie i chowając się przed mrugającymi na nas długimi światłami samochodami dojechaliśmy do zmoczonego równikowym deszczem Malang.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz