czwartek, 22 października 2009

Wywiad dla gapyear.pl

Pod tym adresem można przeczytać wywiad ze mną dla serwisu gapyear.pl:
Rok w Indonezji


niedziela, 18 października 2009

Wydarzenia reprezentacyjne

Być bule w takim miejscu jak Jawa Wschodnia to jak być w połowie gwiazdą rocka. Znać białego albo być z nim widzianym podnosi status społeczny tym, którzy żyją w kajdanach prestiżu czy poważania. Bule to człowiek mądry, mówiący po angielsku i mający pieniądze. Oczywiście to nie zawsze prawda. Nie zmienia to faktu, że jesteśmy zapraszani na uroczystości w czasie, których nasza aktywność ogranicza się do bezproduktywnego siedzenia, jedzenia i pozowania do zdjęć.
W końcu nadszedł czas, że mogliśmy zagrać pierwsze skrzypce i zostaliśmy zaproszeni do jednego z liceów, aby zaprezentować kraje, z których pochodzimy. W prezentacji, którą przygotowałem razem z Hanią chciałem skupić się na tym co w naszym kraju najistotniejsze, czyli na polskiej kuchni, a dokładniej na wódce. Niestety, Hania silnie zaoponowała i ostatecznie słowo „wódka” zostało zastąpione „historią”, a więc w sumie to samo. Podobnie negatywnie Hania wyraziła się na temat mojej propozycji zamieszczenia kilku urywków z najbardziej kultowymi cytatami z filmu Psy 2: Ostatnia krew, ale tego komentować nie będę. Oczywiście później była fotosesja, a następnie lunch z dyrektorem liceum. Nie temu jednak wydarzeniu chciałbym poświęcić więcej miejsca.
***
Kiedy Gatut z mojej uczelni powiedział mi, że jedziemy do Blitar myślałem, że to nazwa szkoły. Gdy wsiadłem do jego samochodu zapytałem o konkrety. Wtedy odpowiedział, że to pół godziny jazdy z Malang. Chyba go źle zrozumiałem, bo zanim dotarliśmy do Blitar minęły bite dwie godziny. W czasie podróży Gatut roztaczał przede mną wizje wspólnych interesów, o których nie mogę nic powiedzieć, bo nikt nie może dowiedzieć się, że chodzi o handel kurczakami. W Blitar przesiadłem się do innego samochodu, który był prowadzony przez Tommy’ego z liceum do którego zmierzałem.
- Gatut mówił Ci coś więcej jak to będzie wyglądać? – zapytał mnie Tommy.
- Nie.
- Widzisz, mamy klub języka angielskiego i wpadłem na taki pomysł, żeby raz w miesiącu zapraszać do szkoły nauczycielów - native speakerów języka angielskiego – w moim umyśle zaczęły mieszać się śmiech i zakłopotanie czy Tommy na pewno wie kim jestem - Uczyłeś kiedyś?
- Kiedyś w Stanach pokazywałem jak należy smażyć hamburgery – odpowiedziałem z dumą.
- Dobre i to! – wykrzyknął z uśmiechem, a ja zacząłem bardziej optymistycznie patrzeć w przyszłość – Będziesz miał wyzwanie. Widzisz, to jest śmieszne, że ludzie tylko dlatego, że jesteś biały myślą, że jesteś native speakerem.
***
Pewnego razu, gdy udałem się po odbiór stypendium i składałem jeden z piętnastu wymaganych podpisów rektor zapytał mnie czy w Polsce mówimy angielskim brytyjskim czy amerykańskim. Odpowiedziałem, że brytyjskim. Chwilę się jednak zastanowiłem i zwróciłem mu uwagę, że w Polsce mówimy po polsku. Rektor chwilę trawił w swoim umyśle tę informację po czym z pewnością stwierdził, że w takim razie naszym drugim językiem jest angielski. Bez wahania odpowiedziałem, że tak.
Podobnie jest w codziennych sytuacjach. Hania podchodzi do taksówkarza i piękną, poetycką oraz wyrazistą polszczyzną z naciskiem na wszystkie ć, sz i rz mówi:
- Ile bĘdzie koSZtowaĆ taksÓWka na ulicĘ CZekoladowĄ?
- I don’t speak english – usłyszała w odpowiedzi.
***
W końcu zacząłem głębiej zastanawiać się nad całą otoczką i celem mojej wizyty.
- Czego ode mnie oczekujesz? – zapytałem i czekałem. Sekundę, pięć, dziesięć.
- Jeśli ta pauza potrwa jeszcze dłużej będę musiał się ogolić – pomyślałem. W końcu jednak odparł:
- Spokojnie, jak dojedziemy to będziemy mieć pięć minut i ci odpowiem.
Dotarliśmy i usiedliśmy w gabinecie.
- Lekcja powinna trwać między 60 a 90 minut. Powiedz na początku coś tam o sobie, a dalej to już zależy od ciebie. Ja czasami dyktuję im coś takiego – wyjął dwie kartki z kilkoma pomieszanymi fragmentami historii, które miały być ułożone w odpowiedniej kolejności.
- Jak im to podyktuję, oni się zastanowią i to razem zrobimy to mija średnio 45 minut. Tutaj masz klucz odpowiedzi.
Spojrzałem najpierw na tekst, następnie na klucz odpowiedzi, który był niepoprawny i zdecydowałem, że nie będę tego wykorzystywał w obawie przed samooskarżeniem o intelektualny ferment.
Przeprosiłem na chwilę i wyjąłem telefon. Zadzwoniłem do Jacka.
- Hej Jacek, daj mi przykład jakichś gier, które robisz ze swoimi studentami angielskiego.
- No to na przykład możesz przygotować sobie karty do gry i pytania...
- Nie mogę, za chwilę zaczynam.
- Wymyślanie opowiadania. Ty zaczynasz i każdy dodaje jedno zdanie.
Zostałem uwiedziony tą ideą. Oczywiście nie w seksualnym znaczeniu tego słowa (może odrobinę), ale ten pomysł wydał mi się wcale ciekawy dla mnie jak i dla uczniów.
- Co jeszcze?
- Może też zabawa z przymiotnikami. Pytasz ich jak mają na imię i muszą podać ci przymiotnik zaczynający się na pierwszą literę ich imienia, na przykład I am Chris and I’m crazy. A tak to nie wiem, coś wymyślisz spontanicznie...
- Ok, dobra, dzięki za te dwie gry – odpowiedziałem.
Schowałem telefon, przełknąłem ślinę i byłem gotowy do wyjścia.
***
Kiedy przyjeżdżasz do Indonezji możesz spodziewać się wielu rzeczy: egzotycznych chorób, nagusa kierującego ruchem na skrzyżowaniu, grajków na ulicy, którzy wciskają się między pojazdy na światłach i zbierają pieniądze (zazwyczaj jeden klaszcze i coś tam sobie majaczy, a drugi psuje jakiś mały instrument). Czego się nie spodziewasz to publicznej klasy licealnej z dwudziestoma uczniami, niemal taką samą liczbą laptopów i bezprzewodowym dostępem do internetu. Uczniowie okazali się być inną formą białka niż przypuszczałem. Byli młodsi i nie mówili zbyt wiele po angielsku. Niemniej wszystko szło gładko i przyjemnie. Mały zgrzyt nastąpił, gdy z moich ust wymknęło się „O mój Boże”, co zostało przyjęte raczej kwaśno. Z uwagi jednak na okoliczności łagodzące, a dokładniej moją tępą nieświadomość nie dbałem o niczyje resentymenty i parłem dalej. Oprócz gier, które zajęły większą część lekcji wypowiadałem dydaktyczne, krzepiące sentencje na temat zalet uczenia się języka angielskiego we współczesnym świecie. Lekcja bardzo szybko dobiegła końca i od razu udałem się z Tommym na konferencję, która miała miejsce tuż obok i zgromadziła wiele ważnych postaci z okolicznych szkół. Usiedliśmy we dwóch przy stoliku blisko mównicy, przy której właśnie swoją przemowę wygłaszał dyrektor liceum. Dyrektor jak i inni pracownicy szkoły natychmiast zaczęli prawić mi dusery i prześcigać się w ukłonach i podziękowaniach.
- Mister Chris, dziękujemy za przybycie – powtarzał powtarzał dyrektor z mównicy.
Z uwagi na język indonezyjski pozostałe części jego przemowy docierały do mnie ledwo strzępami. Następnie, po zjedzeniu obiadu udałem się z Tommym jeszcze raz do szkoły. Zostałem posadzony w tym samym miejscu, w którym wcześniej Tommy roztaczał przede mną swoją filozofię nauczania języka angielskiego. Tommy wyjął z kieszeni kopertę i trzymając ją przed sobą jak ksiądz trzyma hostię w momencie konsekracji powiedział:
- Tutaj jest nasze podziękowanie i nie chce słyszeć, że tego nie zaakceptujesz.
- Nic się nie bój, zaakceptuję – powiedziałem z uśmiechem.
***
Kiedy kilka godzin później spojrzałem do koperty okazało się, że jak na tutejsze warunki jestem beznadziejnie drogi.

poniedziałek, 12 października 2009

Ruch uliczny w Indonezji

Ryzykuję życie każdego dnia. Tysiące a nawet setki motocykli jadą ulicami Malang tam dokąd zdecydują podążyć ich kierowcy. Każdy z nich to potencjalne zagrożenie, którego uniknąć nie podobna.
Oto moja rada: kiedy zobaczycie na drodze indonezyjskiego kierowcę, który nadjeżdża z drugiej strony, zatrzymajcie się na poboczu, wysiądźcie i schowajcie za drzewem dopóki nie przejedzie. Nie ryzykujcie!

Wyróżniłem trzy grupy, które powodują największe zagrożenie:

Grupa #1: Kierowcy nieoświetlonych motorków z zapalonym pecikiem

Zazwyczaj są to ludzie około pięćdziesiątki. Bywają młodsi, ale wtedy oprócz papieroska trzymają w ręku telefon i piszą esemesy. Wloką się poboczem pod prąd albo jak najbliżej wewnętrznej strony jezdni tak, żeby w razie wyprzedzania przez motocyklistę z naprzeciwka się z nim zderzyć. Najczęściej prowadzą trzydziestoletnie Vespy lub inne równie nowoczesne maszyny, z których pozbyto się wszystkich zbędnych części pozostawiając szkielet konstrukcji czasami dla większego efektu przemalowany na wszystkie kolory tęczy.

Grupa #2: Motorki sprawujące funkcję samochodu dostawczego

Mogą to być baniaki z wodą po obu stronach. Mogą to być druty, który ciągną się po ulicy dobre dwa metry za motocyklem. Mogą to być dwaj Indonezyjczycy, którzy trzymają w górze materac. Może to być również motor wiozący szafę. Zawsze ich gabaryty są przynajmniej dwa razy większe wszerz, wzdłuż lub w górę niż normalnego motora. Strzeżcie się.

Grupa #3: Polacy

Tak tak, nasi rodacy zaciekle walczą o miejsce w czołówce najniebezpieczniejszych kierowców. Pojęcie wolnej jazdy znają tylko od strony braku jakichkolwiek zasad. Uwielbiają się wciskać przy wysokiej prędkości między innych i traktować pozostałych jak pachołki. Ich filozofia jazdy opiera się na byciu najszybszym przez co zanika potrzeba spoglądania w lusterka, no chyba żeby się w nim przejrzeć (bardzo pożyteczne). Uważają się za swoistą elitę podkreślając to własnym i ściśle tajnym klubem tuningowym, którego kryteria członkowskie są bardzo restrykcyjne i niejawne. Aby do niego należeć należy spełnić wszystkie pięć z czterech kryteriów głównych, którymi są:
- uliczny wojownik – przejazd przez Surabayę i przeżycie
- nieśmiertelny renegat – przeżycie wypadku, a następnie dalsza chęć do jazdy na motorze (wyjątek stanowi operacja mózgu, wycięcie części przysadki i zostanie warzywem – wtedy się nie liczy)
- romantyczny książę – zakochanie się dziewczyny w kierowcy wyłącznie używając umiejętności kierowania pojazdem
- górski męczennik – podróż przez górskie tereny i powrót na tym samym motorze w takiej samej liczbie części
- wytrwały posłaniec – wielogodzinna jazda w upale, głodzie i pragnieniu
Jeśli rada starszych zaliczy wszystkie pięć z czterech kryteriów głównych można przyłączyć się do tego poufnego i undergroundowego półświatka.
***
Pieszy nie ma żadnych praw. Jest mało chodników, przejść dla pieszych prawie w ogóle, a jeśli są to raczej po to, żeby zamalować dziurę. Przechodzenie przez jezdnię zademonstruję na przykładzie dwupasmowej w obu kierunkach ulicy, która przebiega blisko Domu przy ulicy Czekoladowej. Kiedy zdecydujemy się na przejście na drugą stronę musimy oczywiście spojrzeć czy ktoś nie jedzie, a ktoś jechać będzie na pewno. Warto zrobić jeden mały krok i wejść na jezdnię, aby zasygnalizować, że się nie boimy i będziemy walczyć o kawałek asfaltu. Jeśli sytuacja na to pozwoli zróbmy jeszcze jeden albo dwa kroki. W ten sposób jesteśmy już prawie w połowie jezdni jednego kierunku. W tym momencie stajemy się czymś na miarę laski Mojżeszowej na widok, której rozstępuje się morze pojazdów i omija nas z obu stron. Kierowcy tymczasem widzą, że nie mają do czynienia z tchórzami i budzi to w nich respekt. Jeśli nikt nie jedzie z naprawdę dużą prędkością albo nie jest bardzo blisko można ryzykować przejście drogi do końca licząc na to, że ewentualne pojazdy ominą nas z drugiej strony. Analogicznie możemy przystąpić do przejścia przez drugą stronę jezdni. Tym samym taka operacja wymaga średnio około 30-40 sekund przebywania na asfalcie, jeśli ktoś jest już w tym wprawiony, a więc generalnie szybciej niż oczekiwanie na zmianę świateł na normalnym przejściu dla pieszych. No i jaka przygoda!
Oprócz walki z motocyklistami o przekroczenie ulicy może zdarzyć się, że przyjdzie wam stoczyć bitwę o miejsce na chodniku z tymi, którzy zdecydowali się ominąć korek. W takiej sytuacji musicie pokazać siłę psychiczną, pod żadnym pozorem się nie zatrzymywać ani ustępować tylko przeć do przodu własnym rytmem i zagarnąć sobie jeśli nie cały to jak największą część chodnika.
***
Jak na kraj odwróconej flagi przystało ruch jest lewostronny. Zasady ruchu są niepisane. Każdy kierowca tworzy własne. Czasami nie wiadomo kto na skrzyżowaniu ma pierwszeństwo, ale jakby informacja o tym jest przekazywana kolejnym generacjom i niby jednak wiadomo. Na innych z kolei nie wiadomo, przez co gdy się dojeżdża do takiego wtedy rozstrzyga się to w pewien sposób naturalnie, czyli kto pierwszy ucieknie ten lepszy. Wyprzedzanie odbywa się ze wszystkich stron na raz. Gdy robi się to z prawej strony trzeba uważać na tych jadących z naprzeciwka. Gdy wykonuje się manewr z lewej trzeba mieć na uwadze pieszych, wyjeżdżających z pobocza, budki z jedzeniem jak i tych jadących z naprzeciwka pod prąd (uwaga na kierowców z zapalonym pecikiem!).
Niektóre sceny można byłoby żywcem przenieść do filmów z James’em Bondem. No bo czyż agent 007 powstydziłby się niebezpiecznej jazdy zatłoczoną ulicą, następnie przejazdem jakimś egzotycznym skrótem wąską uliczką przez targ z owocami i biegającymi kurczakami, a na koniec dynamicznym i nonszalanckim powrotem na szeroką ulicę, gwałtownym przyspieszeniem i dalszą ucieczką przed zagrażającymi światu azjatyckimi terrorystami z bazooką na ramieniu?
***
Na jazdę motorem wymagane jest prawo jazdy, którego koszt wynosi 250 000 rupii (ok. 75 zł) bez testów lub 75 000 rupii (ok. 22 zł) z testami i całodniowym załatwianiem spraw. Przeciętna łapówka za brak dokumentów to podobno 50 000 rupii, a więc inwestycja w prawo jazdy wymaga ekonomicznego rachunku zysków i strat oraz poważnego zastanowienia. Ponadto James Bond posiada licencję na prowadzenie wszystkich pojazdów, którą jest przeterminowana karta ISIC, więc się waha.
***
Jazda motorem po indonezyjskich drogach to nie lada frajda choć bywa niebezpieczna. Ale jeśli lubisz poczuć adrenalinę albo nie cenisz zbyt wysoko własnego życia pokochasz to.

wtorek, 6 października 2009

Wycieczki motorowe

Podróżowanie indonezyjskimi drogami jest nieustanną walką z przeciwnościami. Nawet jeśli nie pokonuje się górskich serpentyn, których prosta jest długa na dwadzieścia metrów albo nawierzchnia pamięta epokę kamienia łupanego to i tak na lepszych drogach, które pozwalają na osiągnięcie wyższych prędkości może przed nami wyskoczyć głęboka dziura, w której zostawimy koło, albo wybrzuszenie, po którym można przeskoczyć na drugą stronę świata. Dla kogoś kto chce się poruszać niezależnie istnieją dwie opcje: Albo kupić samochód i bezpiecznie oraz wolno poruszać się do celu albo jeździć motorem szybciej i z zastanowieniem czy następny zakręt nie będzie ostatnim. Ja wybrałem tę drugą opcję.
***
Niech was nie zmyli jego drapieżny wygląd i płomienie na karoserii – to nie jest ścigacz. To Yamaha Mio Soul. I chociaż w nazwie ma „duszę” w liczbie pojedynczej to jestem przekonany, że więcej osób straciło na nim życie. Pojemność skokowa: 113 centymetrów sześciennych. Prędkość maksymalna: 100 kilometrów na godzinę. Nie o osiągi jednak tutaj chodzi a o wygląd, który jest sensacyjny. W środku jest niewielki bagażnik tak jak w Bugatti Veyron. Zmieści się do niego kilka żab, więc jeśli ktoś prowadzi francuską restaurację to się nada. Ponadto to automat, a więc nie traci czasu na zmianę biegów i można bardziej skupić się na tym co dzieje się z przodu (czytaj: jest wolniejszy i więcej pali). Jeżdżąc na nim i wymijając inne motorki można poczuć się jak John Travolta w Gorączce Sobotniej Nocy. Niektórzy mogą się przyczepić, że został stworzony dla ludzi używających kremów nawilżających do twarzy, ale ja mam to gdzieś.
***
Najbardziej urokliwą wycieczką motorową w jakiej wziąłem do tej pory udział była wyprawa na Bromo. Druga podczas mojego pobytu w Indonezji, z tymże pierwsza została pokonana wynajętym samochodem z kierowcą (vide Wulkan Bromo). Tym razem wyglądało to odrobinę inaczej. Wyruszyliśmy we trzech: ja, Jacek i Marcin. Nasze motorki dziarsko gnały przed siebie z prędkością wysportowanego geoparda na szerokiej ulicy wybiegającej z Malang. Ale prawdziwa przygoda zaczęła się, gdy zaczęliśmy się wspinać. Na początku nie było źle – jechaliśmy wciąż drogami asfaltowymi. Sprawa się zmieniła, gdy zostaliśmy zatrzymani wjeżdżając do Parku Narodowego Bromo-Tengger-Semeru. Człowiek pilnujący przejazdu zaprosił nas do swojego biura i palcem pokazał pozycję w cenniku u samej góry: film przyrodniczy – dwa miliony rupii, pozycja druga: sesja zdjęciowa w plenerze – półtora miliona rupii. Czy wyglądaliśmy na ekipę National Geographic – trudno powiedzieć. Skończyło się na zwykłych biletach wstępu, za które w sumie zapłaciliśmy pięć tysięcy rupii. W międzyczasie byłem molestowany przez może jedenasto-dwunastoletniego chłopca, który najwyraźniej był synem strażnika i przez kilkadziesiąt sekund bez żadnego skrępowania szczypał mnie w rękę i pociągał za włoski, a brązowe oczy świeciły mu się jak żarówki.
Dalej jechaliśmy już po kamieniach z prędkością królika, który przeskakuje z jednej kępki trawy na drugą. Nieźle trzęsło – tyle mogę powiedzieć. Po drodze napotkaliśmy wioskę, a że byliśmy głodni postanowiliśmy znaleźć miejsce, w którym można kupić posiłek. W korowodzie, pomalutku przejechaliśmy przez główną ulicę wioski, ale jedyne co napotkaliśmy to starszego Indonezyjczyka, który powiedział, że wskaże nam odpowiednie miejsce. Jak się okazało zaprowadził nas do swojego mieszkania jednak zauważając, że jego domowe pielesze zostały zamieszkane en masse przez muchy zwialiśmy stamtąd. W wiejskim sklepiku nie było lepiej i o pustych żołądkach, ale z nakarmionymi pachnącą górską benzynką motorami ruszyliśmy dalej.Uprzedzając fakty powiem, że nie dotarliśmy pod sam Wulkan Bromo, ponieważ zdecydowaliśmy się go objechać w poszukiwaniu wspaniałych widoków. I powiem szczerze, że drugi raz bym tego nie zrobił. Nasza dalsza tułaczka przypominała swoimi warunkami drogowymi raczej wyprawę Camel Trophy, do której powinniśmy wyruszyć motorami enduro a nie jak w moim przypadku automatycznym skuterem miejskim w posiadaniu, którego byłem od tygodnia. Pokryci ciemnym piachem do pasa przypominaliśmy w kaskach Arabów, którzy zamienili wielbłądy na motorki w poszukiwaniu nowych złóż ropy naftowej aniżeli białych, którzy wyruszyli na wulkan Bromo, żeby się przejechać. Dotarliśmy nawet pod najwyższą górę Jawy –wulkan Semeru (wysokość 3676 m n.p.m.), a dokładniej do bazy, z której wyruszają wyprawy ludzi, którzy chcą go zdobyć. Tam w końcu posililiśmy się świeżo przyrządzonymi chińskimi zupkami, a ja zacząłem się zastanawiać czy to świszczenie, które zacząłem słyszeć przy ruszaniu motorkiem nie spowoduje, że zostanę w okolicy na dłużej.
Droga powrotna przewidywała głównie zjeżdżanie w dół. Na początek zostaliśmy wystawieni na najcięższą próbę jaką był stromy zjazd po skałach i piasku. Aby go pokonać staczaliśmy motorki wyłącznie siłą hamulców, rąk oraz nóg. Osiągaliśmy prędkość ślimaka winniczka, który ma pod wiatr. Gdy wyprzedzili nas jadący na motorze Indonezyjczycy pomyśleliśmy, że gdybyśmy mieli większe doświadczenie w tego typu wojażach moglibyśmy zjechać szybciej. Kiedy kilka metrów przed nami wylądowali oni bokiem w krzakach zmieniliśmy zdanie. Na szczęście nic im się nie stało i przy naszej skromnej pomocy mogli kontynuować podróż. Później były zjazdy, zjazdy oraz kolejne zjazdy. Wszystkie pokonywałem jedynie przy użyciu hamulców, zapominając o silniku, który zresztą gasł mi, gdy nie dodawałem gazu. Ostatecznie wyprawę oprócz świszczenia przy ruszaniu okupiłem utratą najważniejszego urządzenia obok rączki do dodawania gazu czyli klaksonu oraz wgnieceniem rury wydechowej.
***
I mimo, że z wycieczki byłem bardzo zadowolony to nie zrobiłbym tego po raz drugi. Chociaż z drugiej strony...