poniedziałek, 31 sierpnia 2009

From Malang with Love

Jestem tutaj jak Talibowie w Klewkach – zupełnie nie z tej bajki. Gdy po raz pierwszy przeszedłem się po moim kampusie uniwersyteckim odniosłem wrażenie, że równie dobrze mógłbym spacerować nagi. No dobra, nie mógłbym, to w końcu muzułmański kraj. Chociaż jak na kampus uniwersytecki, na którym wszyscy są w spodniach i koszulach, w moim żółtym t-shirt’cie oraz beżowych spodenkach i tak odsłaniałem dużo. A biała skóra i nie-czarne włosy robią wrażenie. Nawet kot, który zrobił sobie sjestę w godzinach południowych i leżał rozpłaszczony na chodniku jakoś dziwnie zmarszczył czoło, gdy mnie zobaczył.
W centrum handlowym biały kolor też zwraca uwagę. Przechodząc między stoiskami – miłych sprzedawczyń, w hipermarkecie – uśmiechających się hostess, na ruchomych schodach – małych dzieci, które wskazują na nas palcami, w drodze do wyjścia – innych białych, którzy wskazują na nas palcami i vice versa (śmieszny widok, ot co).
***
Samo miasto wyróżnia się bardziej umiarkowanym klimatem, który wynika z położenia pomiędzy trzema wulkanami. Dzięki temu, w dzień jest około 30 stopni, a w nocy temperatura spada do około 20 stopni, a to dla Indonezyjczyka jest zimno. Malang przypomina mi moją rodzinną Kolbuszowę, bo stanowi jej dokładne przeciwieństwo. Jest duże jak na polskie standardy, hałas na drodze bywa naprawdę męczący, a rozjechane zwierzęta są szybko zdrapywane z jezdni (tu nic się nie marnuje). Poza tym, ludzie mówią do mnie „hej, Mister”, ale jak bywałem na warszawskiej Pradze też tak mawiali, więc jestem przyzwyczajony. Gdybym miał to miasto porównać do sukienki byłaby to duża czarna w skośne paski i z zielonym boa.
***
Kiedy po raz pierwszy usłyszałem, że moją pierwszą noc muszę spędzić w akademiku nie posiadałem się z radości. Pak (vide Good Bye, Jakarta) powiedział:
- To tylko na jedną noc.
Później jeszcze kilka razy to powtarzał przy okazji pokazywania samego pokoju i łazienki.
Mój nastrój najlepiej odzwierciedlą słowa, które napisałem tamtej nocy:
Czyżby los znów na mnie zwymiotował? Samo słowo „akademik” w polskim języku ma już zabarwienie lekko negatywne. Postawmy przed nim przymiotnik „indonezyjski”, a otrzymamy brudny budynek, który w środku bardziej przypomina Alcatraz niż miejsce, w którym ktoś miałby zamieszkać z własnej woli. Spanie na lotniskach to przy tym pięciogwiazdkowy hotel ze SPA i małymi parasolkami w drinkach. Pokoje są czteroosobowe, jest jedno biurko z dwoma krzesłami i coś w stylu komody. Kurzu po kolana, z łóżek zwisają pajęczyny, a okna są tak szczelne jak falochron. To wszystko otoczone odpadającymi ścianami - trudno powiedzieć jakiego koloru. Nie wiem skąd projektanci czerpali inspirację, ale na pewno nie był to Luwr. Po wyjściu z pokoju należy przejść przez „zieloną milę”. Na jednym z jej końców znajduje się nadzieja – schody i wyjście z akademika. Po drugiej stronie czeka coś, co z nadzieją ma tyle wspólnego, co media z prawdą – kilka pomieszczeń, w których znajdziemy chmary komarów, brud, dziurę w ziemi, znowu brud, jeszcze, jeszcze więcej brudu oraz zbiornik na wodę. Ci, którzy się nią polewali twierdzą, że jest całkiem orzeźwiająca.

Z akademika Universitas Negeri Malang, z którego już dawno pouciekały wszystkie karaluchy i w każdej chwili może mnie ugryźć komar – Krzysztof Tokarz, Magazyn Wnętrza.
***
Za te luksusy indonezyjskim studentom przychodzi płacić równowartość trzydziestu złotych miesięcznie. Gdy rektor następnego dnia powiedział mi, że muszę zostać jeszcze na kilka dni odpowiedziałem, żeby pocałow... O tym co mu dokładnie powiedziałem dowiecie się być może przy innej okazji. Faktem jest, że była to moja jedyna noc w indonezyjskim akademiku i na długo zapisze się na kanwach mojej pamięci. Jednak z dwóch miejsc, wolę dom przy ulicy Czekoladowej...

czwartek, 27 sierpnia 2009

Good Bye, Jakarta!

- Myślisz, że w Malang będę bardzo egzotyczny jako biały człowiek?
- Tak – lekko się uśmiechnęła.
- Będą we mnie rzucać jajkami albo bananami?
- Z pewnością – roześmiała się.
Ostatnie minuty w Dżakarcie spędziłem na rozmowach z dwiema uroczymi Indonezyjkami oraz szlifowaniu mojego indonezyjskiego:
Dimana saya bisa beli pisang? – Gdzie mogę kupić banana? Albo: Dimana taxinya? – Gdzie moja taksówka? Drugie pytanie zamierzałem wypróbować natychmiast na osobie, która jest wysłannikiem z mojej uczelni i miała mnie dowieźć na miejsce. Pak, bo tak ma na imię, siedział na krawężniku i od trzydziestu minut czekał na taksówkę, którą mieliśmy dotrzeć na dworzec kolejowy.
- Pak, dimana taxinya?!
Pak popatrzył w jakiś oddalony przed nim punkt, machnął prawą ręką w geście bezsilności, wymamrotał coś niezrozumiałego, kiwnął głową i się uśmiechnął.
- Widzę, że macie jakiś problem, mogę wam pomóc? – zapytał grubszy mężczyzna po czterdziestce o mocno ciemnej karnacji.
Nie wiedząc zbytnio o co temu człowiekowi chodzi odpowiedziałem, że żadnego problemu nie ma i czekamy razem na taksówkę. To wystarczyło, żebyśmy na dobre zaczęli rozmawiać. Jak się okazało był to bardzo uprzejmy Saudyjczyk spędzający w Indonezji wakacje, bo jak powiedział tutaj tanio i chłodno. Przekazał mi kilka wskazówek na temat przystosowania się do życia w Indonezji oraz tego na co i jak powinienem uważać. Mogłem również poznać jego opinię na temat miejsca, do którego się udawałem:
- Malang? Byłem tam tydzień temu. Piękne miasto. Bardzo przyjaźni ludzie i chłodno. Spodoba ci się.
- Mam nadzieję. Mam zamiar tam spędzić rok.
- Rok? Jedziesz na jakieś studia?
- Tak, będę studiował język indonezyjski.
- Och, poradzisz sobie, to prosty język. Mówię ci, będziesz zadowolony z Malang
***
Wkrótce po budującej rozmowie z Saudyjczykiem podjechała taksówka, zapakowaliśmy cały majdan i ruszyliśmy na stację kolejową. Tam, w oczekiwaniu na pociąg postanowiłem usiąść obok Fi – Madagaskarki, z którą przyjdzie mi uczyć się języka indonezyjskiego w tej samej uczelni. Wepchnąłem się więc między nią a jakąś starszą Indonezyjkę, która wraz z kilkoma mężczyznami również czekała na pociąg i się rozsiadłem. Uśmiechnęła się do mnie. Odwzajemniłem uśmiech. Chciała zrobić sobie ze mną zdjęcie. Potem drugie. Potem dołączyli jej towarzysze, najpierw w trójkę, następnie w czwórkę. Z Fi, bez Fi, z ręką na barku, z ręką w powietrzu. Ogólnie rzecz biorąc sporo zdjęć. Czułem się dosyć specyficznie, mniej więcej tak jak czuje się jakiś rzadko spotykany okaz w zoo, z tym wyjątkiem, że mnie nikt nie częstował cukierkami. I tak bardzo się mną nie opiekowano. I nie podawano mi moich ulubionych przysmaków, na przykład barszczu czerwonego z uszkami. Co prawda mój opiekun wziął do pociągu jakieś tam chrupki i mandarynki, a w środku mieliśmy mieć też ciepły posiłek, ale ze względów bezpieczeństwa zdecydowałem, że będę pościć, żeby mój żołądek nie sprawił mi rewolucji, w co tu dużo mówić, nienajlepszym ku temu miejscu. Muszę przyznać, że Indonezyjczycy czerpali z fotosesji nie lada radochę. Podobnie jak dwójka Słowaczek, które przypatrywały się temu wszystkiemu kilka metrów dalej. Troszeczkę później im też dostało się po fotce. Mimo to, w oczach Fi król był tylko jeden:
- Jesteś gwiazdą – podsumowała.
A ja zacząłem się zastanawiać jakie interesujące sytuacje przydarzą mi się w Malang.
***
W końcu nasz pociąg nadjechał i rozpoczęliśmy dalszą, siedemnastogodzinną peregrynację przez Jawę. Z okna pociągu roztaczał się inny widok Dżakarty niż ten z taksówki. Zanim pociąg wydostał się z miasta naszym oczom ukazał się stos slumsów upchanych jeden przy drugim oraz góry śmieci. W oddali epicko połyskiwały wspaniałe osiągnięcia współczesnej architektury. O Dżakarcie można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że jest to dobre miasto do życia i takie opinie można usłyszeć nawet od samych mieszkańców. Na pewno nie jej piękno sprawiło, że mieszka tutaj kilkadziesiąt tysięcy ekspatów (niektóre statystyki mówią o trzystu tysiącach, dokładna liczba nie jest znana).
Po niespełna godzinie słońce zaszło i jedyne, co mogłem podziwiać to tłuste plamy na szybach pociągu. Uwięziony w ciemności na około 12 godzin w klasie executive musiałem znosić tortury w postaci totalnie badziewnych indonezyjskich filmów akcji, których oglądanie było tak przyjemne jak upadek ze schodów, a następnie islamskich bajeczek propagandowych, którymi zostaliśmy poczęstowani tuż przed rankiem. Na dodatek, jakby tego było mało, na deser odgrzano nam ten sam żenujący indonezyjski film, który puszczono wcześniej. Dla niewtajemniczonych powiem tylko, że seria Piątek Trzynastego to przy tym ciacho z kremem waniliowym. Gdy około szóstej rano słońce zaczęło żwawo wstawać, moje oczy mogłem skupić na czymś innym. A było na czym. Okazało się, że dopłynąłem aż na pola malowane ryżem rozmaitem. Cudowne widoki, wspaniała zieleń panoramicznych nizin i powiewających palm doprowadziły mój umysł do stanu całkowitego wyłączenia. Oglądając te krajobrazy natychmiast przypomniały mi się wszystkie najznamienitsze opisy przyrody z dzieł tak wybitnych pisarzy jak Mickiewicz, Orzeszkowa i Reymont, których nigdy nie chciało mi się przeczytać. Kolory były tak soczyste, że poczułem się jakbym lądował na obcej planecie. Tylko pracujący na polu Indonezyjczycy wydawali się być nieporuszeni tym naturalnym pięknem.
***
Gdy około 10 mój współtowarzysz siedzący obok nagle zbudził się z niedźwiedziego snu, okazało się, że przybyliśmy do Malang.

sobota, 22 sierpnia 2009

Ambasador

Zakończeniem rozpoczęcia programu Darmasiswa była uroczystość w Ministerstwie Edukacji. Na początku powitano wszystkich uczestników z 49 krajów świata. W wydarzeniu uczestniczyli również ambasadorowie poszczególnych krajów biorących udział w programie. W patetycznej rozmowie minister edukacji pogratulował i podziękował za przybycie do Indonezji oraz zasugerował braci studenckiej spłodzenie wraz z Indonezyjczykami potomstwa i pozostanie na zawsze.
- Ja mam indonezyjską żonę i jestem zadowolony – dodał.
Typowym dla spotkań ze studentami stały się indonezyjskie tańce, jednej lub kilku kobiet. Niektóre tańce były ciekawe i pobudzające, inne spokojniejsze i wymagające większego wtajemniczenia ze strony widowni (czyli nudne). A kiedy robi się nudno, a obok znajoma twarz to zaczynają się ssszzzeepty. Kiedy zacznie szeptać parę osób, wtedy przyłączą się inne. Żeby tamte pierwsze się zrozumiały muszą zacząć ROZMAWIAĆ i w ten sposób nie dość, że pokaz jest nudny to jeszcze muzyka jest zagłuszana i te jednostki, które siedzą w spokoju, muszą w rozchwierutaniu mentalnym doczekać końca. To podobnie jak z ziewaniem. Ziewanie jest bardzo zaraźliwe. Tylko dlatego, że przeczytaliście o ziewaniu w poprzednich dwóch zdaniach plus dodatkowe dwa „ziewnięcia” w tym i z pewnością część z was ziewnie w przeciągu najbliższych paru minut. Nawet ja pisząc to ziewnąłem już dwa razy.
Ale wracając do sedna. Zawsze interesującym elementem występu tancerek jest zabawa z publicznością, która polega na zarzucaniu szala osobom z pierwszych rzędów i włączeniu ich do tańca. W Europie prawdopodobnie nikt nawet nie pomyślałby o zaproszeniu do swojego występu poważnej osobistości państwowej, a gdyby spróbował ponosiłby duże ryzyko. Tutaj, minister edukacji chętnie i gibko podrygiwał w rytm muzyki swoją wcale pokaźną tuszą. Po zrobieniu fotosesji, która obok badmintona i karaoke wydaje się być kolejną obsesją Indonezyjczyków, stypendyści mogli porozmawiać z ambasadorami swoich krajów.
***
Tomasz Łukaszuk jest ambasadorem Polski w Dżakarcie. W swojej czteroletniej karierze miał spotkał się już z kilkudziesięcioma polskimi studentami w Indonezji.
- Czy ktoś z państwa wybiera się do Malang? – zapytał na starcie.
Uśmiechnięta twarz Hani i moja powoli przesuwały się w zgodnym kierunku aż nasze szeroko otwarte oczy spotkały się.
- A czemu tak z grubej rury na temat Malang? – zapytała Hania.
- Pewien student, który tam pojechał chciał zmienić miejsce nauki. Chodziło głównie o problemy ze znalezieniem odpowiedniego zakwaterowania. Dobre mieszkanie i ciepła woda to podstawa, którą powinniście sobie zapewnić. Musicie się dobrze czuć, bo bez tego będzie bardzo ciężko się przestawić. O tym właśnie mówię – powiedział ambasador i wskazał na wielkiego czerwonego karalucha (blatta orientalis – przypomina autor), który biegł przy ścianie szybciutko przebierając nóżkami. - Musicie znaleźć dobre zakwaterowanie i uważać. Rzeczy smażone i gotowane nie powinny wam zaszkodzić. Nie jeść z budek ulicznych, bo nie wiadomo jak to zostało zrobione. Nie pić niczego z lodem, Indonezyjczycy wysypują lód na ziemię i dopiero ładują go do pojemników - można dostać amebę. Sam przeszedłem tę chorobę z rodziną i jest bardzo nieprzyjemna.
- A malaria? – zapytała Ania.
- W Jokyakarcie i Solo raczej nie, na Borneo tak...
- Malang? – wtargnęła Hania
- W Malang też. Ale groźniejsza jest denga. Uważać na komary między szóstą a dwunastą rano. To jest naprawdę ciężka choroba i lepiej byłoby, żeby państwa ominęła. Natomiast, jeśli działoby się coś złego i potrzebowali państwo pomocy macie numery telefonów do ambasady, mamy też tutaj w Dżakarcie lekarzy na kontraktach, którzy nas leczą. Mogą wam też pomóc.
- Co pan może powiedzieć o Borneo? – zapytała Gosia.
- Koniec świata. Borneo i Malang to jest koniec świata. Nie słyszałem jeszcze, żeby ktoś na Borneo z Polaków studiował. Wiem, że na wyspie jest jedna Polka i pewien misjonarz. Odważna decyzja. (O tym jak Gosia walczy o banany z orangutanami możecie dowiedzieć się z jej bloga: swojadroga.blogspot.com) Uważajcie i mam nadzieję, że nie będziecie mieć żadnych przykrych przygód. Kraj jest na pewno bardzo ciekawy i z bogatą kulturą, warty poznania. A w grudniu zapraszamy na Wigilię. – zakończył.
***
Z Ministerstwa wychodziliśmy pogodzeni z własnym losem. W co niektórych oczach można było odczytać, że spotkanie z ambasadorem wywołało skojarzenia funeralne.
- Zastanawiałaś się kiedyś nad sensem życia? – zapytałem Hanię.
- Nie szczególnie – odpowiedziała.
- Myślę, że najwyższy czas to zrobić.
***
Następnego dnia wszyscy mieliśmy się udać do swoich uniwersytetów. Dwieście dziesięć osób miało porozjeżdżać się do czterdziestu czterech uniwersytetów na Jawie, Sumatrze, Bali, Borneo, Mataram i Makassar.

środa, 19 sierpnia 2009

Początek

To był parny i duszny 15 sierpnia. W powietrzu unosił się zapach potu, a z okien można było dostrzec lekko powiewające palmy. Po czterdziestu siedmiu godzinach podróży blada twarz postawił niemniej bladą stopę w kraju destynacji. Wraz z nim w podobny sposób przybyła czwórka innych osób – o tej samej pigmentacji, aczkolwiek ze znaczącą różnicą fizjonomiczną. Odebrali bagaże i ruszyli do wyjścia.
- Hej, Mister!
- Przystojny!
- Chodźcie do nas! Chodźcie do nas!
Tak brzmiały pierwsze słowa, które usłyszeli z indonezyjskich ust. Byli to uśmiechnięci od ucha do ucha pracownicy kilku kantorów, którzy machali w ich kierunku swoimi członkami. Z twarzami przyklejonymi do szyby zachęcali do dokonania okazyjnej transakcji. Jako osoba szanująca obcą kulturę blada twarz im odmachał. Jako osoba starająca się pomagać innym blada twarz zdecydował się dokonać okazyjnej transakcji. Jako osoba bez rupii indonezyjskich przy duszy blada twarz nie miał wyboru. Z niemalże okrągłym milionem tubylczej waluty wraz z całą grupką zrobił jeszcze kilka susów i znalazł się u wyjścia terminalu, gdzie czekali już na nich rozweseleni indonezyjscy studenci gotowi odebrać ich z lotniska.
-Selamat datang di Indonesia! – zawołał jeden z nich.
Było ich pięciu, może sześciu. Nawet sułtan Brunei nie wysłałby do takiego zadania więcej niż dwóch osób. Indonezyjczycy jednak przejawiają kolektywne podejście do załatwiania spraw oraz do życia w ogóle, dlatego też mieli liczebną przewagę. Blade twarze zostały poczęstowane plastikowymi kubeczkami z wodą i zostali odprowadzeni do taksówek, które jechały w stronę centrum miasta.
***
Pewni ludzie twierdzą, że Dżakarta jest brzydka jak oliwka rzucona w sernik. Chociaż blada twarz nie chciałby spędzić w niej całego roku miasto okazało się być na pierwszy rzut oka nie aż tak złe jak o nim niektórzy mówili. Stolica kraju, w której mieszka około 10 milionów ludzi jest przykładem chaosu tak w ruchu ulicznym jak i w architekturze. Niektóre sytuacje na drodze wydają się być kuriozalne, a budynki często porozrzucane bez ładu i składu. Jak na kraj, którego wskaźnik PKB na mieszkańca w 2007 roku dał Indonezji 158 miejsce na świecie, Dżakarta może wręcz miejscami zadziwić przeciętnego Europejczyka liczbą nowoczesnych wieżowców oraz miriadami świateł dźgającymi wzrok. Okazuje się, że w mieście nie jest aż tak duszno i gorąco, żeby oddychanie sprawiało dużo trudności. Zaraz po wyjściu z lotniska cała piątka została spoliczkowana ciężkim uderzeniem powietrza, ale blade twarze dzielnie wciągały swoimi nozdrzami miejscowe cząsteczki gazu. Na tyle na ile blada twarz był w stanie zobaczyć miasto z okna samochodu, slumsy nie przykuwały uwagi aż tak jak pieprzyk na buzi Marylin Monroe.
Po przyjeździe do hotelu blada twarz docenił gest organizatorów w postaci 5-gwiazdkowego hotelu. Wraz z czwórką innych stypendystów wjechał na 22 piętro, odstawił swój bagaż i zaczął próbować pierwszych indonezyjskich specjałów. Gdy po posiłku kładł się na kanapie starał się nie myśleć o tym, że pięciu osobom muszą wystarczyć trzy łóżka. W końcu blada twarz zamknął oczy i zasnął.
***
Tak zaczęła się ta historia. A jak się potoczy? Zobaczymy...