sobota, 19 grudnia 2009

Zbierając skały na Księżycu

Zaczerpnięte z „Modlitwy Żaby” Anthony de Mello:

"Jeden z tych nielicznych ludzi, którzy spacerowali po księżycu, opowiada, jak musiał zdusić w sobie instynkty artystyczne, kiedy się tam znalazł.
Pamięta, jak spoglądał na Ziemię i był zachwycony tym widokiem. Przez chwilę stał jak wryty, myśląc:
Potem szybko otrząsnął się z tego nastroju i powiedział sobie:

Są dwa rodzaje wychowania:
to, które uczy, jak zarobić na życie
i to, które uczy, jak żyć.
"
***
Jutro wyruszam na dwutygodniową przerwę świąteczną. Tym samym nowych postów w najbliższym czasie nie będzie. Do tej pory napisałem ich tysiące, a dokładniej dwadzieścia dwa (z czego dwa całkiem nieźle). Tym samym staję się kolejnym powodem, dla którego część z Was będzie musiała zasiąść przed telewizorem i obejrzeć „Kevin sam w domu”. Ponadto, otrzymałem propozycję pięciogodzinnego przemówienia w charakterze eksperta na temat, który jest mi raczej obcy w połowie stycznia na Sumatrze. Oczywiście ją przyjąłem, dlatego te dwa tygodnie, które mi pozostaną po powrocie ze „Świąt” poświęcę intensywnym przygotowaniom. Prawdopodobnie zostanę na Sumatrze dłużej niż jeden dzień więc znowu nie będzie wstrząsającego opisu wydarzeń z Indonezji.

Wszystkiego najlepszego.


piątek, 18 grudnia 2009

O jeden buch stąd

Było po ósmej rano, gdy leżałem w łóżku i obudziło mnie wycie tłumika motoru Marcina. Wstałem, wyszedłem z pokoju, otworzyłem drzwi na balkon i wyjrzałem na zewnątrz:
- Tak, tak może pan wywieść śmieci – powiedziałem Marcinowi i odwróciłem się w stronę drzwi.
- Panie, można wejść? – zaskomlał.
Rzuciłem mu klucze i wszedł na górę.
- To co jedziemy? – zapytał wchodząc do pokoju - Pogoda piękna, słoneczko świeci. Weź aparat, zjemy po drodze.
- Wiemy jak jechać?
- Mam mapę. Niestety kończy się ona na Malang, ale wiemy mniej więcej jak dojechać do Blitar, a potem będziemy pytać.
***
Sto siedemdziesiąt siedem kilometrów, cztery godziny, dwa tankowania albo jeden wielki czarny buch z rury wydechowej autobusu – tyle potrzeba, aby dotrzeć z Malang do Prigi Beach. Kiedy zobaczyłem Prigi po raz pierwszy byłem nieźle przybity. Śmierdziało rybami, a plaża nie wywoływała we mnie entuzjazmu. Przy zapewnieniach Marcina, że jest bardzo ładna wyglądała na marny dowcip. Kiedy więc spojrzałem na śmiejącego się Marcina zastanawiałem się czy to z powodu tego dość przeciętnego obrazu połączonego z powonieniem stada zdechłych ryb czy też wspomina zdarzenie sprzed kilkunastu sekund, gdy przeskoczyliśmy progi zwalniające z prędkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Okazało się, że to drugie. Nic to, w pobliżu powinny być inne plaże, a póki co zostaniemy tutaj i pomyślimy co dalej.
***
Motyl trzepocząc brązowymi skrzydełkami przeleciał ponad nami niezdarnie walcząc z mokrym wietrzykiem dobiegającym z morza. Staliśmy przy motorkach w zieleni otoczeni szerokim horyzontem piasku, palm i wody. Słońce stało wysoko na ogromnym szafirowobłękitnym niebie upstrzonym z rzadka suchymi, puszystymi chmurkami niepokalanej białości. Powiew wiatru łechtał moją grzywkę i pojedyncze włosy rzucały własne cienie. Było spokojnie. Pojechaliśmy więc pojechać szukać jakieś knajpy.
***
- Witamy, witamy! – rozległy się głosy wokoło. Kilka osób ruszyło się ustawić nam stolik, dopasować krzesła i nas udobruchać. Podano nam dwa duże ciepłe piwa i w towarzystwie kilku Indonezyjczyków sączyliśmy je rozmawiając o niczym.
Kiedy wyjeżdżałem do Indonezji ludzie pytali mnie jak będę się dogadywał, przecież to zupełnie inny język, inna kultura, zwyczaje. Ale hej, dogaduję się jakoś ze swoją matką! Oczywiście bywają problemy w komunikacji i to częste, ale da się tutaj żyć bez znajomości języka.
Szczególnie ciekawą postacią był Indonezyjski niziołek. Mówił szybko pochłaniając kolejne sylaby z precyzją PacMana na Pegasusie. Przy tym wszystkim powtarzał jakiś dziwny balans ciałem i pląs nogami uzupełniając swoje taneczne ewolucje wytrzeszczaniem oczu i gładzeniem do tyłu pomalowanych na kolor blond włosów. Nie rozumiałem go tak jak nie rozumie się potrzeby robienia wykładów, oddawania prac domowych na czas albo jazdy określoną stroną jezdni.
Generalnie, towarzystwo w knajpie wyglądało na nieźle wstawione. Mimo, że była dopiero godzina czternasta, tańce i głośne karaoke płynęły w parze bez przerwy. Z pewnością było to ciekawe doświadczenie oglądać kilku rybaków oraz tańczące dziewczyny, ale my przyjechaliśmy w poszukiwaniu pięknych widoków i relaksującej wody. Mieliśmy dobre perspektywy, ponieważ powiedziano nam, że bardzo ładna plaża znajduje się jeden kilometr stąd tak więc rzuciliśmy pieniądze na stół i zbieraliśmy się do wyjścia.
Kelnerka nas zastopowała i powiedziała, żebyśmy poczekali na rachunek. Właściciel podał nam zwykłą, małą białą karteczkę, na której czarnym długopisem napisane było:
Piwo – 50 000
Miejsce – 30 000
Obsługa – 30 000
Razem – 120 000
- Co to jest? – zapytałem w ferworze zdumienia.
Tłumaczenia trwały kilka minut i skończyły się tym, że Marcin jeszcze raz rzucił na stół pięćdziesiątkę i powiedział, że więcej nie mamy i zapłacimy wieczorem. Oczywiście druga strona dobrze wiedziała, że to beznadziejna bujda, ale była to raczej psychologiczna wymówka niż prawdziwa przyczyna. Oni o tym wiedzieli i my o tym wiedzieliśmy. Było to dla obu stron łatwiejsze do przełknięcia niż przyznanie, że jedna strona chciała drugą oskubać.
***
Kiedy wieczorem poszukiwaliśmy miejsca na nocleg zjechaliśmy z ulicy wjeżdżając do czegoś co przypominało ładnie utrzymane miejsce noclegowe. Kiedy wyszedł nam na powitanie Indonezyjczyk pierwszym co przyszło mi do głowy było zapytać co tutaj podają do jedzenia. Za chwilę jednak z domu wyszedł starszy biały człowiek i okazało się, że on tu mieszka. Pół Anglik-pół Australijczyk, dziesięć lat spędził w Maroku po czym wrócił do Australii. Tam zaczęły „swędzić go stopy” i przyjechał do Indonezji. Jest nauczycielem w międzynarodowej szkole w Surabayi, a nieopodal Prigi Beach zbudował sobie dom. Od razu poczęstował nas zimnym piwem i chipsami, za które nie policzył nas ani rupii za usługę czy miejsce, zaczął palić namiętnie fajkę i gawędzić z nami. A pomiędzy kolejnymi pociągnięciami tytoniu wydawał odgłosy typu :Mmmm, Ooooo, Aaaaa oraz Yaaaa i machając głową jak dziobiący wróbel. Bez wątpienia był przykładem bezinteresownej gościnności, którą spotyka się od czasu do czasu, ale nie za często. Wskazał nam miejsce, w którym możemy się zatrzymać i o zachodzie słońca się pożegnaliśmy.
***
Nasz przybytek znaleźliśmy tuż przy plaży. Pojechaliśmy jeszcze na kolację i wróciliśmy z dwoma butelkami klasycznego taniego wina – Orang Tua. Po zebraniu sił poszliśmy we czwórkę na plażę. Przy delikatnych uderzeniach kropli deszczu oraz w towarzystwie błyskawicznych piorunów usiedliśmy w lekko kołyszącej się od fal przycumowanej do plaży łajbie. Tam przeczekaliśmy deszcz oraz oglądaliśmy nieporadne poczynania kilku innych osób, które próbowały rozpalić ognisko (vide Plaża Balekambang cz.I). Później, gdy już tamta grupka się poddała ognisko rozpaliło się jakby samo więc zmieniliśmy miejsce. Przy cieple palących się gałęzi wykrystalizowała się idea wstania wcześnie rano i wyruszenia na połów ryb z miejscowymi rybakami. Udaliśmy się spać, ustawiliśmy budzik na godzinę piątą rano i zasnęliśmy. O piątej rano Marcin wyłączył hałasujący budzik i spaliśmy dalej.
***
Rano wyruszyliśmy pobłąkać się po dżungli. Była to wędrówka bez celu czy- jak niektórzy mówią – bezcelna albo bezcłowa. Do czasu. Do czasu, gdy postanowiliśmy zdobyć dwa kokosy. Przy plaży jest mnóstwo palm kokosowych, z których można zdobyć owoce i sączyć mleczko. Po niekrótkich staraniach przy pomocy znalezionego na plaży wiosła zgarnęliśmy dwa kokosy i niczym ludzie pierwotni przemaszerowaliśmy z pożywieniem w kierunku osady, gdzie nastąpiła konsumpcja. Przy spożywaniu kokosów można minutą ciszy uczcić pamięć tych, którzy zginęli od jego uderzenia. Co roku z jego przyczyny śmierć ponosi około 100-150 osób na całym świecie. To jakieś dwa razy więcej więcej niż liczba zgonów na skutek nieudanej konsumpcji skrytobójczych orzeszków ziemnych, a to budzi respekt.
***
Przyszedł jeszcze czas na przejazd bez koszulek na plażę, pozdrawianie tubylców oraz wizytę na plaży. Tam po kąpieli, poznaniu kilku osób oraz pozowaniu do zdjęć i zjedzeniu świeżoupieczonej rybki udaliśmy się w drogę powrotną. Pędząc przed siebie i chowając się przed mrugającymi na nas długimi światłami samochodami dojechaliśmy do zmoczonego równikowym deszczem Malang.

czwartek, 10 grudnia 2009

Kapela J-Rock i nocne życie miasta

Zanim przejdę do sedna treści tego posta powróćmy na chwilę do historii z Bali i tajemniczego prrrrr kapitana promu. Pytałem wtedy o wasze pomysły na temat tego dlaczego kapitan promu prrrrrował. Oto niektóre propozycje:

Maciek z Olsztyna pisze:
Prom był o napędzie koniowym tak więc owo prrrrr służyło jako rozkaz dla zwierząt, które wszak bywają uparte a czasami nawet nie słóchają.

Psycholożka napisała:
Jakby to napisał Freud, koleś miał "nieźle odwalone". Myślę, że jego prrrr to klasyczny przykład tłumionej homoseksualności, która tkwi w podświadomości każdej osoby wybierającej typowo męski zawód. Tak samo było z Tommy Lee Jones’em w Ściganym.

Wolverinexxx:
Każdy ma swoje odchyły, a kapitanów promów nie wybiera się ze względu na zdolności werbalne tylko ze względu na inne kryteria, jak na przykład...yyy...inne kryteria.

Dzięki za wszystkie sugestie. Wracamy do meritum.
***
Nocne życie? Jest coś takiego w Malang? Ano jest chociaż na pewno inaczej wyglądające niż w Europie. Popularnością cieszą się miejsca sprzedające przesłodzoną kawę. Czy to w postaci eleganckich i szpanerskich kawiarni, czy to w postaci miejsca przed budynkiem, gdzie rozstawia sie plastikowe stoliki i krzesła, a skończywszy na miejscach parkingowych przy głównej ulicy, na których rozrzuca się maty i podaje kawę z torebki (jak już wspomniałem bardzo słodką). Mógłbym rozpisać się jeszcze na temat obsługi, która nie zawsze przywiązuje specjalną uwagę do tego czego chciało się spróbować, ale opuszczę na to zasłonę milczenia. Ponadto istnieją kluby nocne choć jak na milionowe miasto czy ile to Malang ma mieszkańców jest ich niewiele, bo kilka, a i frekwencja nie zawsze jest wysoka. Zacznę jednak od koncertu kapeli J-Rock, która przyjechała do Malang.
***
O koncercie jak i o samym zespole wiele nie mogę powiedzieć. Koncertu jakoś szczególnie nie pamiętam (hehe) poza tym, że był bardzo przeciętny i krótki (chyba trwał około jedną godzinę). Zespołu wcześniej nie znałem chociaż nazwa zapowiadała coś cięższego. Nieprawda. Grali miękko, ale czego się spodziewać jeśli wokalista wyszedł na scenę w białym garniturze. Brakowało mu zawieszki „Chrońmy króliki”, ale może gdzieś tam mu jednak wisiała więc nie będę się wypowiadał. Zespół podobno znany i dlatego pomyśleliśmy, że może warto byłoby się z nim zaprzyjaźnić. Marcin miał już pewne wtyki i sposoby jako, że był już kiedyś na ich koncercie w Malang, po którym spotkał członków zespołu w klubie, a resztę pamięta jak przez mgłę. Jako, że ceny alkoholu w klubie są wysokie chcieliśmy powtórzyć ten wyczyn toteż, gdy czuliśmy że koncert zbliża się ku końcowi obeszliśmy scenę i pojawiliśmy się przy bramkach z tyłu. Tam zostaliśmy wpuszczeni przez ochroniarzy i zaczęliśmy rozmawiać z główną organizatorką koncertu. Marcin coś chlapał językiem kogo on to nie zna z zespołu i jak to się oni nie przyjaźnią. Organizatorka nie bardzo wiedziała o co nam chodzi, ale w końcu dowiedzieliśmy się, że J-Rock’i spędzą noc w Bale Barong Cafe. Tam więc skierowaliśmy nasze członki.
***
Kluby w Indonezji to trochę inna bajka niż kluby w Europie. Przy wejściu Indonezyjczyk musi zapłacić 9-20 złotych, a to sporo. Ceny alkoholu – wysokie. Piwo (0,3-0,4 litra)– ok. 8 zł, butelka whisky albo wódki – ok. 400 zł. Nic dziwnego, że chcieliśmy znaleźć sponsora. W nocy na przemian gra na żywo zespół oraz didżej robi dub-dub. Wolę jednak zespoły. Mniejsza już jednak o to. Byliśmy w Bale Barong Cafe we czwórkę. Oprócz mnie był tam Jacek, Marcin oraz Madagaskarka o imieniu tak dźwięcznym i długim, żeby je wymówić potrzeba ze trzy języki , dwa nosy i kubek wody, żeby nie umrzeć na suchoty. A brzmi ono: Fy (no dobra, to tylko skrót). Czekaliśmy na J-Rock i się doczekaliśmy.
Dosiedliśmy się do nich i zaczęła się rozmowa. Oczywiście oni po angielsku mówili słabo, ale chyba zdołali zrozumieć nową tożsamość Jacka, której nie powstydziłby się żaden agent Mossadu. Jacek został poszukiwaczem azjatyckich talentów śpiewających po angielsku oraz organizatorem Open’era w jednej osobie. Zaczęliśmy się z nimi bratać przy ich butelce whisky, a w ich żyłach zaczęło narastać podniecenie potencjalnymi rzeszami nowych fanów. Według Jacka bezpretensjonalne riffowanie, dynamiczna sekcja rytmiczna oraz bezkompromisowa charakteryzacja wokalisty opisywały zespół bardzo celnie i mogłyby zapewnić im sukces na bardzo konkurencyjnym rynku zachodnim. Doskonale. Jedyny problem polegał na tym, że J-Rock nagrał do tej pory tylko jedną piosenkę po angielsku więc jedyne co Jacek mógł zrobić to zasugerować nagranie kolejnych i dopiero wtedy koncerty w Europie w takich międzynarodowych metropoliach jak Ciechocinek czy Kolbuszowa. Wymieniliśmy się oczywiście numerami telefonów i muzycy zaprosili nas na koncert dla wybrańców następnego dnia. Trzeba przyznać, że pod koniec byli już oni nieźle podpici, ale mimo to perkusista zapewniał, że na pewno zadzwoni następnego dnia i po nas podjadą.
***
Następnego dnia faktycznie ktoś zadzwonił. I to nawet trzy razy. Ale Marcin to przespał. Tak więc międzynarodowa kariera J-Rock i koncertowanie w Ciechocinku zostaną odsunięte w czasie.

czwartek, 3 grudnia 2009