sobota, 20 lutego 2010

Szkoła

Mark Twain powiedział kiedyś, że nigdy nie pozwolił szkole przeszkodzić w jego edukacji. Coż, jeśli myślicie podobnie to Indonezja może być dobrym wyjściem. Ludzie z zachodu na pewno nie przyjeżdżają tutaj dlatego, że poziom nauczania jest wysoki. Wręcz przeciwnie – jeśli chodzi o stypendystów Darmasiswy to nie pozwalają szkole pokrzyżować planów wycieczek czy zwykłego lenistwa. Ja również nie grzeszyłem wysoką frekwencją na zajęciach w pierwszym semestrze, ale czego można oczekiwać jeśli zaczynały się one o ósmej rano! Mimo to miło wspominam zajęcia z języka indonezyjskiego z moją nauczycielką, tajką Mem oraz madagaskarką Fy (vide Kapela J-Rock i nocne życie miasta). Jednak prawdziwa zabawa zaczęła się dopiero w drugim semestrze. W tymże mieliśmy dołączyć do normalnych zajęć z Indonezyjskimi studentami. Wybrałem trzy przedmioty, ale z różnych przyczyn technicznych pozostałem na jednym. Tak więc dwa razy w tygodniu uczęszczam na zajęcia z pisania opowiadań. Wraz z Mem, Fy oraz grupką około czterdziestu Indonezyjczyków słuchamy dowcipów pana Syukura i oglądamy jego oczęta, które zawsze wytrzeszcza gdy żartuje albo o coś pyta. A pyta często: No to może Chris opowiesz nam jakie są różnice między ludźmi ze wsi i z miasta? Masz jakiś pomysł Chris? Coś przyszło ci do głowy Chris? Jakbyś to rozwiązał? Deszcz wpada przez otwarte okno do środka – co czujesz Chris?
***
Tutaj mała dygresja. Zdaję sobie sprawę, że polski język dla większości obcokrajowców to trudny język i wymówienie Krzysztof/Krzysiek to nie lada wyzwanie. Dlatego podczas wojaży po USA zawsze się przedstawiałem jako Chris co szybko było podłapywane przez Amerykanów jak i zresztą również Polaków. Przyjeżdżając do Indonezji również przedstawiam się jako Chris (co po indonezyjsku zapisuje się raczej jako Krys) i wszystko byłoby dobrze gdyby nie to, że nagminnie, nagminnie dodaje mi się na końcu imienia literę „t”! Czy ja wyglądam jak jakiś stolarz sprzed dwóch tysięcy lat?
***
Na lekcjach nie wszystko rozumiem więc brzmi ona dla mnie jak konferencja hydraulików. Nie mniej jest to na pewno ciekawsze niż słuchanie zamykania drzwi autobusu linii 168. Dostajemy również do zrobienia zadania domowe. Pierwszym z nich było wybrać sobie jakikolwiek przedmiot i napisać jego żywy opis. Żywy opis, czyli opis z wykorzystaniem – jak to kiedyś określił promotor mojej pracy licencjackiej – upiększaczy. Przystąpiłem do tego zadania z dużym zapałem i po zjedzeniu obfitego posiłku, dwóch godzinach odpoczynku i przesłuchaniu symfonicznej płyty Metallici przystąpiłem do dzieła. Po czterech, a może pięciu godzinach misternego tłumaczenia kolejnych słów moja praca była jako tako ukończona. Dwanaście zdań. Każde o innej treści. Doskonałe w swojej budowie i oczywiście nic nie wnoszące. Następnego dnia udałem się na zajęcia.
***
Zgodnie z przewidywaniami Pak Syukur wyrwał mnie do przeczytania tego co napisałem:

Szklanka. Tak, szklanka stojąca na stole. Z daleka taka sama jak każda szklanka na świecie. Przeciętnej wielkości, łatwa w trzymaniu, z motywem kwiatka. Ale kiedy przyjrzymy się jej bliżej wszystko się zmienia. Na połowie wysokości jest rysa, która ciągnie się na całej szerokości i wygląda jak poprzebijane niby nożem budynki w Padang po trzęsieniu ziemi. Teraz, prawda zaczyna płynąć wodospadem gryzących i szczpiących szczegółów. Wszystko wskazuje na niesamowitą zbieżność. Druzgocącą i złą, tak okropną w swoich implikacjach, że może oznaczać tylko coś niesamowicie strasznego. Kiedy złapiesz szklankę z góry okazuje się, że składa się ona z dwóch części: części górnej oraz części dolnej lub jak sławny filozof Arthur Schopenhauer powiedziałby: z części wyższej oraz części niższej. To jak ying-yang, dwie połówki szklanki tworzą fantastyczną całość. Wzajemnie się uzupełniają dając dziką radość z posiadania oraz używania tego arcydzieła.

Gdyby jeszcze dałoby się z niej pić...


Kiedy skończyłem ktoś tam zabił brawo, ktoś chrząknął, ale większość twarzy przybrała obraz, który nie wyrażał zupełnie niczego. Mój nauczyciel przystąpił jednak do próby interpretacji mojego opisu, mówiąc, że przedstawiłem całą filozofię szklanki. Inaczej mówiąc, coś co zawarłem w opisie, a miało stanowić głupi dowcip (podział Schopenhauera na część wyższą i niższą) okazało się mieć dla mojego nauczyciela dużą wartość i przez kilka następnych minut mówił o czymś głębokim i przejmującym z czego na szczęście niewiele rozumiałem. I nie chciałem rozumieć.


sobota, 13 lutego 2010

Sumatra - kontynuacja

Ze wzgledu, tym razem, na problemy techniczne troszke opoznila sie publikacja tego postu. Musialem oddac komputer do serwisu, na szczescie udalo sie uratowac dane w tym ten post, komputer rowniez dziala. Jedynym problemem pozostaje kwestia polskich slaczkow, ktore niestety nie sa stosowane ani w jezyku angielskim ani indonezyjskim. Nie chcialem juz dluzej przeciagac publikacji tegoz posta dlatego znajdziecie w nim kilka takich "niedociagniec".
***
W Jambi pozostałem jeszcze jeden dzień. Jedna ze studentek, która była również organizatorką seminarium zaprosiła mnie do siebie. Tam zobaczyłem domy na palach. Jeszcze tydzień wcześniej żeby dostać się do domów podpływało się małymi łódkami, w które większość domów na te ewentualnosc wyposażone. Powiedziałem, że to podobnie jak w Wenecji co zostało przyjęte z zadowoleniem.Byłem w domu, w którym produkuje się batik. Ze względu na moją skrupulatność oraz rzeszę czytelników zainteresowanych technikaliami zrobiłem dokładny risercz w tym temacie, żeby precyzyjnie i bez dwuznaczności przedstawić wam technikę jak i proces powstawania batiku. Jak przeczytałem dwie minuty temu na wikipedii polega to na tym, że chlapie się jakimś gorącym woskiem po bawełnianej szmacie, a potem próbuje się to komuś wcisnąć. Siedemdziesięcioletnia kobieta pokazała mi jak chlapać, żeby nie zachlapać, ale mi nie szło więc przenieśliśmy się zobaczyć kolejne etapy produkcji piętro wyżej. Ogólnie rzecz biorąc, aby wyprodukować jedną szmatkę potrzeba jednego miesiąca pracy, ale mimo wszystko głównie przerwy na kawę i czekania. W trakcie miesiąca taki jeden dwupiętrowy domek z kilkoma pracownicami produkuje 100-110 szmatek.
W Jambi, jak sami studenci i nauczyciele przyznali nie ma nic specjalnego do zobaczenia dlatego udałem się jakieś 400 kilometrów na zachód do największego miasta w zachodniej Sumatrze – Padang.
***
Sumatra to wyspa, która ucierpiała w 2004 roku z powodu trzęsienia ziemi oraz tsunami, w wyniku którego na północy, w rejonie Banda Aceh śmierć poniosło około dwieście tysięcy osób. 30 września 2009 roku trzęsienie ziemi zebrało swoje żniwo także w Padang. Zginęło kilkaset osób, a przechodząc ulicami można wciąż oglądać zawalone domy. Inne budynki także są zniszczone. Część z nich w jakiś tam ograniczony sposób funkcjonuje jak na przykład jeden z domów handlowych, w którym działa tylko parter a z góry spada na glowy woda. Inne zostały pozostawione same sobie. I tak, kilkupiętrowy hotel, jeden z bardziej eksluzywnych w Padang, w wielu miejscach poprzecinany jest jakby ogromnym nożem i stoi opuszczony w centrum miasta stanowiąc najlepsze świadectwo niebezpieczeństwa jakie może wywołać naturalne zjawisko.
***
W mojej opinii Padang i bezpośrednie okolice rowniez nie miały wiele do zaoferowania w kontekście ciekawych obiektów przyrody dlatego potraktowałem to miasto jedynie jako miejsce, w którym spędzę jedną noc , wynajmę skuter i ruszę dalej. Za to blisko mojego hotelu znalazłem przyjemne restauracje, w których mogłem nieźle zjeść i kogoś spotkać.
***
Trzy studentki angielskiego szukały białego obcokrajowca, który je przepyta z atrakcji turystycznych w Padang i wystawi ocenę, która będzie miała wpływ na ocenę końcową na uniwersytecie. To je przepytałem. Co prawda tylko jedna z nich mówiła nieźle po angielsku, drugą ledwo rozumiałem, a trzecia właściwie po angielsku się nie odzywała, ale przyjąłem na tyle elastyczny system oceniania, że wszystkie zdały celująco. Jak zwykle w takich sytuacjach, czyli przy interview prowadzonym przez indonezyjczyków ze mną zrobiliśmy sobie zdjęcia udowodniające to wspaniałe wydarzenie. Poszliśmy od razu do punktu fotograficznego by je wydrukować, a ja dostałem kilka upominków.
***
Kiedy wyjeżdżałem z Padang byłem w dobrym humorze. Gorąco, słońce, malownicza góra po prawej, niezła droga i poczucie wolności. Angkoty, czyli publiczne busy, które okazały się być dla mnie nie lada atrakcją ze względu na zmienione nadwozie (zobacz zdjęcie) zatrzymywały się na poboczu, żeby zabrać nowych pasażerów albo pozwolić wysiąść tym będącym w środku. Autobusy na dłuższe trasy także miały swój styl choć pojazdy wykolorowane w motywy z amerykańskich kreskówek mogą nie wszystkim przypaść do gustu (zobacz zdjęcie).
Padang mam już parę kilometrów za sobą, wciąż czuję tę tajemniczą radość z jazdy pośród bujnej roślinności głębokiej zieleni zestawionej z żółto-brązowym kolorem piasku, błota oraz rzek w porze deszczowej, wyjeżdżam zza zakrętu a na mojej drodze pojawia się policjant i pokazuje kolejnym pojazdom gdzie mają się zatrzymać. Pokazał także i mi i wskazał jedynej w towarzystwie policjantce, żeby się mną zajęła.
- Cholera, trzeba dać łapówkę – pomyślałem i zadałem sobie zasadnicze pytanie: Powinienem dać wszystkim policjantom w pobliżu czyli kilku osobom czy tylko jej?
Otwieram przyciemnioną szybkę kasku:
- Good Morning Mister – mówi zaskoczona i bardzo uśmiechnięta - Czy masz, hmm.... – szuka słowa w języku angielskim, ale wiem, że go nie znajdzie. Indonezyjczycy może są i dobrzy kiedy trzeba śpiewać podjazdem do utworu muzycznego w heksatonicznej skali całotonowej wśród przyjaciół ubranych w obcisłe dżinsy w karaoke z zapominającą o złożonym zamówieniu na napoje obsługą, ale jeśli chodzi o mówienie po angielsku to rzadko jest z tym dobrze. Widzę, że nie może sie wyslowic więc wyciągam kartę rejestracyjną i pokazuję ją jakbym się przechwalał licząc na to, że to wystarczy.
- Dobrze! A czy masz SIM? (indonezyjskie prawo jazdy)
- Cholera – znowu pomyślałem i zacząłem wchodzić w rolę. -A co to takiego? – zapytałem niewinnie i zrobiłem usta w dzióbek.
Jakiś inny zatrzymany indonezyjczyk pomachał mi swoim prawem jazdy i zostałem zaproszony do jej kolegów kilka metrów dalej, a ja zacząłem zastanawiać się, jaki dokument pokazać: polską legitymację studencką, indonezyjską – nie, to głupie, legitymację ISIC, kartę Rodzyinka, aaaa niech mają mój dowód osobisty. Policjant oparty o bagażnik samochodu oglądał obojętnie mój dowód to z jednej to z drugiej strony. W tym czasie rozmawiałem z policjantką o moim pochodzeniu, o tym, że jestem nauczycielem w Polsce, przyjechałem pozwiedzać, zacząłem mówić o tych wielu
interesujących wodospadach i innych miejscach, które są niedaleko Bukit Tinggi, do którego zmierzałem. Zdecydowałem się nawet zdjąć kask, żeby zabłysnąć blondem i to już chyba przechyliło czarę.
- Ok, Mister. Nie rozumiem cię. Jedź – powiedziała twardym angielskim.
- Dziękuję.
***
Dwa dni później w drodze powrotnej znowu ich spotkałem tym razem jednak w innym miejscu. Jechałem wtedy między dwoma ciężarówkami, które zjechały na pobocze na znak policjanta. Ja nie byłem pewien czy policjant również mi kazał zjechać (na pewno tak), popatrzyłem tylko w lusterko czy się mną zainteresował i spokojnie pojechałem dalej do Padang, z ktorego mialem odleciec w domowe pielesze.