wtorek, 1 czerwca 2010

Chicken bus i niewiniątka z Komodo

Główny cel wyprawy: zobaczenie „smoków” z Komodo (czerwona plamka):Ja, Hania oraz jej dwie belgijskie koleżanki: Roza i Żolien (właściwie to Rosemarine i Jolyen, ale mniejsza o to. To tylko kolejny dowód na to, że nie można wierzyć we wszystko co się przeczyta) wylądowaliśmy po kilku przygodach, o których nie opowiem, bo po pierwsze mi się nie chce, a po drugie mogłyby być może kogoś zniechęcić do dalekich wypraw, na przystani promowej w Sape na wyspie Sumbawa, z której mieliśmy odpłynąć promem na wyspę Flores.
***
To co było dookoła w niczym nie przypominało pięknej i zielonej Indonezji. Wokół szaro, ponuro, żarcie marne, ale drogie. Nieopodal jakieś porozwalane chaty i pozostawiony sam sobie statek. Byłem głodny więc poprosiłem o ryż z kurczakiem i usiadłem na ławeczce, aby rozpocząć zabijanie głodu. Szybko przysiadł się „kapitan” łodzi, który proponował mi dwudniową podróż na wyspy Komodo i Rinca na swojej dwusilnikowej łajbie. Po kolei podał mi co będziemy robić w poszczególnych dniach, co zapewnia nam w cenie oraz, że nie posiada maski do snorklingu więc trzeba ją sobie załatwić we własnym zakresie. Potem zrobił to ponownie. I jeszcze raz. W końcu ja zacząłem:
- Wiem, masz łódkę. Dwa silniki. Prawie nowa. Nie masz maski. Muszę ją sobie sam załatwić...-tutaj na dwie sekundy się zatrzymałem, żeby sobie przypomnieć co było dalej, ale nie zdążyłem i historię usłyszałem jeszcze raz. W końcu po szóstym opowiedzeniu skończyłem już jeść i byłem na sto procent pewien, że mam do czynienia z wariatem więc bez zbędnych deliberacji sie stamtąd zmyłem. Ale ciągle powtarza mi się w głowie: „Mam łódkę. Dwa silniki....”
***
Prom odpływa tylko raz dziennie - rano, a założony przez nas czas przepłynięcia wynosił osiem godzin toteż cała operacja przedostania się na Flores powinna nam zająć około 24 godzin licząc od momentu przybycia do przystani. Niestety, zajęło nam to mniej więcej dwa razy więcej czasu. Ten fenomen rozciągliwosci czasoprzestrzeni tłumaczy to, że spóźniliśmy się na prom.
W drodze do przystani jak i na niej samej zapytaliśmy kilka osób o której wypływa prom, bo tablicy z rozkładem tras nie było. Jedna osoba powiedziała, że chyba o 12, a trzy osoby, że o 9. O 8:20 następnego dnia, gdy leniwie wracaliśmy sobie ze śniadanka zauważyliśmy, że nasz prom właśnie odpływa. Menedżer hotelu bił pięścią w drewnianą poręcz zarzekając się, że mówił, że odpływa o 8. Natępnego dnia już się nie spóźniliśmy i po ośmiu godzinach na morzu dotarliśmy na Flores. Tam, z Labuan Bajo wynajętą łajbą popłynęliśmy na wyspę Rinca, żeby oglądać warany z Komodo.
***
Wycieczka ta była droga, nie ma co ukrywać, sama łódka z załogą kosztują swoje, a i władze parku narodowego, który został tam utworzony przytulają duże ilości pieniędzy. Ponadto nie wolno chodzić po nim samemu, żeby nie stracić życia. Przez ostatnie dwadzieścia lat dziesięć osób zamieszkujących tamten teren zginęło na skutek ataku warana. To co prawda zdecydowanie mniej niż na skutek spadających bomb kokosowych (vide Plaża Balekambang cz.I oraz O jeden buch stąd), ale wciąż średnio pół człowieka na rok. Nie wiem jednak czy chodzi o połowę człowieka od pasa w dół czy w górę. Myślę, że od pasa w dół. Warany to generalnie osobniki mało towarzyskie chyba, że jednemu z nich udało się powalić byka to wtedy z różnych stron spływają w tamto miejsce i razem rozkoszują się mięskiem(zdjęcie obok). Po posiłku są tak leniwe, że Grzegorz Lato za czasów zasiadania w ławie poselskiej to przy nich dziecko z ADHD.
Same wyspy Rinca oraz Komodo jak i ich otoczenie jest bajkowe, fenomenalne i przypomina najprzyjemniejsze obrazy naszej imaginacji. Wspaniały kolor wody, pastelowe wzgórza i pełne słońce. Doskonałe miejsce do snorklingu i nurkowania. Cudowne były to chwile i warte swoich pieniędzy.
***
W Labuan Bajo na Flores, które o czym jeszcze nie wspomniałem jest w pewnym sensie niezłym zadupiem z częstym brakiem prądu, główną drogą przypominającą rozdziabaną kaszankę i wyjątkowym zagęszczeniem zakładów krawieckich zaplanowaliśmy dalszą podróż już bez Belgijek, które wracały na Bali. A nasze następne kroki miały zostać skierowane ponownie na Sumbawę, a konkretniej na górę Tambora. Wyposażony jedynie w klapki, krótkie spodenki i t-shirty szybko sobie uświadomiłem, żę muszę uzupełnić braki w odzieniu w tutejszych sklepach co jak się okazało wydawało się być prawie nie do przejścia ze względu na rozmiary (a wspomnienia o stylu niektórych tamtych ciuszków do tej pory wywołują u mnie migreny). Niemniej, ostatecznie udało mi się zaopatrzyć w parę białych skarpetek, czarne buty sportowe o niemal niespotykanym rozmiarze 44 i czarno-szarą przymałą bluzę, po której założeniu śmiało można mnie było nazwać modowym terrorystą.
***
Tambora to góra zabójca, matka wszystkich wulkanicznych erupcji. Nie Krakatau na zachód od Jawy ze swoim 18-metrowym tsunami ani Wezuwiusz, który zalał Pompeje. Tambora – niekoniecznie bardzo znana góra na równie małoznanej na świecie wyspie Sumbawa posiada rekord najpotężniejszej erupcji. Kiedyś posiadała jeszcze inny rekord – najwyższej góry w Azji Południowo-Wschodniej. Ale w kwietniu 1815 roku w obłokach lawy i ognia wybiła z siebie w atmosferę 150 kilometrów sześciennych wnętrzności. Po eksplozji, z góry o wysokości około 4300 metrów pozostał krater o maksymalnej wysokości 2851 metrów. W tamtą niesamowicie destrukcyjną noc cała góra wyglądała jak kocioł gorącej lawy wypływający ze wszystkich stron naraz. Około dziewięć tysięcy osób zginęło bezpośrednio w wyniku wybuchu i może nawet sto tysięcy w skutek głodu i chorób na wyspach Sumbawa i Lombok, które zostały wywołane przez erupcję. Ale Tambora zaznaczyła swój ślad na całym świecie. Chmura pyłu była tak gruba, że skutecznie zatrzymywała duże ilości promieni słonecznych przed dotarciem na ziemię. Na północnej półkuli rok 1816 był znany jako rok bez lata. W USA, w czerwcu spadł śnieg, a w Sierpniu zarejestrowano minus jedenaście stopni Celsjusza. Przez następne trzy lata, tysiące ludzi w Europie cierpiało głód.
***
Podróż na Tamborę rozpoczęliśmy od stacji autobusowej w Dompu. Było tam sporo dzieci kręcących się dookoła, jedne pomagały w handlu drobnymi przękąskami swoim mamom, inne po prostu tam były i spędzały swoje dzieciństwo w niesfornej i wesołej grupce, z której jeden dwunastolatek częstował mnie arakiem.
Widoki, które nas spotkały po drodze były wyborne, wręcz znakomite. Przebijaliśmy się wąską drogą wśród gęstej i zielonej dżungli w pobliżu morza. Z czasem przeistoczyła sie ona z małej, ale asfaltowej ścieżki w kamienistą rzeźnię dla zawieszenia, w której resztki resztek asfaltu były skrupulatnie omijane ze względu na zbyt dużą intensywność zmysłowych doznań. Z powodów bezpieczeństwa postanowiłem więc odłożyć w czasie dokończenie konsumpcji jednej z bułeczek a la pasztecik, czyli słodkiej bułki z nadzieniem w stylu jakiegoś mięska z grzybkami albo czymś podobnym. Nie wiem dokładnie z czym to było, ale jak na swoje wymiary ważyło sporo. Było to dobre rozwiązanie nie tylko ze względu na mogące wystąpić animozje żołądkowe, ale również na możliwość przycięcia języka jak wtedy gdy przywaliłem razem z innymi pasażerami głową w sufit. Dlatego, pomimo tego, że autobus był pełen co oznaczało, że jego stan osobowy wynosił ok. 130% maksymalnego warto było mieć obie ręce wolne w walce o utrzymanie bezpiecznej pozycji siedzącej. Jeszcze gęściej we wnętrzu zrobiło się kiedy zaczęło padać, bo kilka osób, które do tej pory spędzały podróż na dachu wskoczyło do środka. Później już nie lasy równikowe, ale szerokie beżowe pola z pojedynczymi zielonami drzewami cieszyły nasze oczy. Droga cały czas była fatalna, a ja byłem zachwycony. Po dojechaniu do Calabai przerzuciliśmy się na mototaksówki, aby przedostać się do wsi Pancasila, z której wyrusza sie na Tamborę. I tym razem droga była okropna uosabiając najgorsze odcinki trasy z Dompu do Calabai. Po około dziesięciu minutach wysadzono nas przy tabliczce z namalowanym napisem „Tambora Trekking Centre”. Za nią porozwieszane na sznurku ciuchy, kobieta z dzieckiem na rękach i skromny domek z blaszaną dachówką. Obrazu dopełniała drewniana wygódka ustawiona kilka metrów od domu. To wszystko w bezpośrednim sąsiedztwie pastwiska dla krów i koni. Z marketingowego punktu widzenia w nazwie brakowało tylko słowa „International” albo może lepiej „Global”. W środku pokazano nam książkę gości, z której wynikało, że ostatni turyści byli tutaj około dwa tygodnie wcześniej, a w sumie około 200 osób w ciągu ostatniego roku się do niej wpisało. Niestety, trekking trwa dwa dni, jedną noc spędzoną w namiotach, a cena zazwyczaj wynosi około 500 zł. Była to cena tak astronomiczna, że widziana z kosmosu. Oczywiście, można by po prostu pójść na przebój i spróbować samemu wspiąć się na szczyt, ale nie kiedy wędrówka trwa dwa dni i trzeba po drodze spędzić gdzieś noc. Tak czy siak, ze względu na zaplanowany lot powrotny nie mogliśmy poświęcić tyle czasu na trekking. Szkoda, sama podróż do tej wsi była bardzo urokliwa, ale fakt, że nie wspiemy się na Tamborę to trochę tak jak podrywanie Herbuś, a skończenie z Jolą Rutowicz. Cóż, pijawki musiały poczekać na świeżą krew. Przeszliśmy się jeszcze po wiosce, obejrzeliśmy krzewy kawy i małpki skaczące po drzewach.
Z samego rana pożegnaliśmy wioskę i ruszyliśmy w drogę powrotną publicznym autobusem. Tym razem towarzyszyło nam dziewięc kóz na dachu i jedna kura przywiązana do siedzenia, pałętająca się pomiędzy nogami Hanii. Droga – oczywiście - piekielnie zniszczona i wyboista, a zarazem niewyobrażalnie piękna i relaksująca. No dobra, relaksująca to jest kąpiel w jacuzzi w pachnącym konwaliami ogródku w słoneczny letni dzień a nie podróż przez wertepy przepełnionym autobusem czwartej jakości, w którym prawie wszyscy palą papierosy, ale jak się nie ma co się lubi...