czwartek, 24 września 2009

Plaża Balekambang - cz. I

- To o której wyjeżdżamy? O siódmej? – pewnie zaproponował Tavish. Wizja tak wczesnego wstawania wydawała nam się jednak mocno odpychająca:
- Nie, za wcześnie. Lepiej dziewiąta albo dziesiąta – odpowiedział Marcin.
- Myślę, że powinniśmy wyjechać wcześniej, bo po pierwsze nie będzie tak dużego ruchu, a po drugie słońce będzie słabsze i będzie chłodniej.
- No dobra, to jak – ósma trzydzieści?
- Okay, niech będzie ósma trzydzieści. Ja i tak wstanę wcześniej, może o siódmej trzydzieści i pojadę zmienić oponę w skuterze, bo mi się zużyła.
Następnego dnia, godzina ósma trzydzieści.
- Wszyscy gotowi? – powiedziałem do wszystkich, czyli do nikogo.
- Gdzie jest Tavish? - zapytał mnie Marcin.
- Miał pojechać zmienić oponę, pewnie za chwilę przyjedzie.
- Hej, dziewczyny, widziałyście Tavisha?
- Nie. Sprawdzaliście w jego pokoju? Może jeszcze śpi?
Maksum ruszył zgłębić tę niewiadomą. Po zapukaniu w drzwi w progu pojawił się nasz Nowo Zelandczyk. Wyglądem przypominał ciemnoburego borsuka, który dopiero co obudził się z zimowego snu i nie jest jeszcze do końca pewien czy to już wiosna.
- Yyyyy, ya, o co chodzi? – wymamrotał ubrany tylko w bokserki Tavish przecierając oczy dłońmi.
- Jedziemy na Balekambang. Ogarniesz się w pięć minut?
Tavish przetarł jeszcze raz oczy. Odwrócił głowę, popatrzył za horyzont uświadamiając sobie, że to już na pewno nie zima i wypowiedział słowa, które zapewniły mu w mojej pamięci nieśmiertelność:
- Ya. Zaraz będę gotowy.
***
Plaża Balekambang położona jest około 55 kilometrów na południe od Malang, czyli mniej więcej dwie godziny jazdy samochodem. Ktoś jeszcze narzeka na stan polskich dróg? Bo ja nie. Jadąc tam zastanawiałem się czy na pewno dojedziemy na wszystkich kołach. A jeśli tak to czy będą to koła naszego samochodu czy może jakiejś blaszanej ciężarówki, którą być może złapalibyśmy autostopem. Na niektórych odcinkach jakość drogi można było wyrazić trzema słowami: więcej dziur niż normalnego asfaltu. Wiem, powiecie, że to pięć słów, ale macie zamiar się ze mną kłócić czy chcecie usłyszeć historię?
***
Cechą charakterystyczną plaży jest położona na wyspie hinduistyczna świątynia połączona z lądem kameralnym mostem. Ponadto jest tu sporo małych warungów, plaża, ocean, fale, dżungla i kilka pokoi do wynajęcia. W moim na wyposażeniu było jedno duże łóżko, plastikowy stoliczek, po którym chodziły dwucentymetrowe czerwone mrówki, dwa drewniane krzesła, kilkunastodniowa woda w zbiorniku i dziura w ziemi, w której brzuchem do góry leżał karaluch. Podsumowując, brakowało tylko Internetu. W oczekiwaniu na resztę załogi, a dokładniej Marcina, Jacka oraz Tavisha vel Sleepy boy, którzy postanowili przyjechać na motorkach, udaliśmy się do jednego z warungów, aby skonsumować posiłki przyrządzane w kuchni, która z pewnością nie spełniała żadnych europejskich norm. Ponadto – oczywiście – zamówiliśmy sobie kokosy. Przy ich piciu można minutą ciszy uczcić pamięć tych, którzy zginęli od jego uderzenia. Co roku z jego przyczyny śmierć ponosi około 100-150 osób na całym świecie. To jakieś kilkadziesiąt razy więcej niż liczba zgonów na skutek przygniecenia automatami z napojami i batonikami, a to budzi respekt.
Jako, że w cenę pokoju nie były wliczone masaże kamieniami, błotne spa ani kolorowe drinki, postanowiliśmy zrelaksować się na plaży. Było bardzo przyjemnie, czas nam mijał naprawdę szybko, a zimne piwka doskonale komponowały się z szumem oceanu. Spotkaliśmy także ewenement na skalę światową na miarę człowieka drzewo (link) – człowieka piasek (zdjęcie). Mój blog jest pierwszy, który o tym donosi. Zarazem jestem jedynym i wyłącznym agentem człowieka piasek. Wszelkie propozycje wywiadów lub udziału w lukratywnych filmach reklamowych proszę kierować na adres podany po prawej stronie.
***
Plan na wieczór zakładał rozpalenie ogniska i picie taniego wina na plaży. W tanie wino zaopatrzyliśmy się już parę godzin wcześniej tak więc otwarta pozostała jedynie kwestia znalezienia drewna na opał. Niczym mitologiczny Prometeusz, ja i Marcin wzięliśmy na swoje barki brzemię przyniesienia ludziom ognia. Jak tylko wyszliśmy z pokoju powiedzieliśmy sobie jasno, że znajdziemy drewno choćbyśmy musieli stanąć do walki z Herkulesem, albo konieczne było przepłynięcie całego oceanu. Zamierzenie mieliśmy dobre, ale po tym jak zobaczyliśmy, że aby dostać się do dżungli musimy przekroczyć kilkumetrowy strumyk, odłożyliśmy nasze plany w czasie. Skończyło się więc jak zwykle, czyli na obaleniu taniego wina na klifie przy świątyni, wpatrywaniu się w nieskończony przestwór burzliwego oceanu i rozmowach na temat życia, Indonezji i wina. Przesiedzieliśmy tam aż Słońce zaszło na dobre, a następnie co prawda bez drewna, ba, nawet bez wina, ale jakby nieco bogatsi wróciliśmy do pokoju. Lecz nie na długo.
- Krzysiu, muszę zatelefonować i jadę szukać zasięgu, jedziesz ze mną? – zapytał Marcin.
- Jasne – odpowiedziałem.
Pojechaliśmy więc na skuterku najpierw drogą wzdłuż plaży, a następnie odbiliśmy na północ, a więc w stronę cywilizacji co dawało nadzieję na znalezienie nadajnika. W drodze powrotnej zauważyliśmy leżącą na poboczu dużą gałąź jakiegoś drzewa. Wyglądało to na prezent od bogów, a że naszymi życiami kieruje filozofia „jak dają to biorę” trzymając ten potężny kawałek drzewa w ręce i niesubtelnie szurając nim po asfalcie dojechaliśmy do naszego obozu. Tym samym spełniliśmy naszą misję i w nasze życia wdarła się iskra sensowności. Po połamaniu gałęzi na mniejsze części przystąpiliśmy do części zasadniczej, czyli rozpalania ogniska. Trwało to pięć minut, dziesięć, piętnaście, trzydzieści i nic.
- Przydałby się jakiś papier – rzekł Marcin.
Poszedłem po mój zeszyt do nauki indonezyjskiego.
- Cholera, nic z tego. Przydałoby się coś zamoczyć w benzynie i podpalić, bo temperatura jest zbyt niska, żeby utrzymać ogień.
Poszedłem po swoje skarpetki. Zamoczyliśmy je w zbiorniku skuterka. Najpierw jedną, gdy po kilku minutach ogień zgasł, drugą. Rezultat był ten sam. Okropne zajęcie, któremu w takim napięciu oddawaliśmy się przez tak długi czas zaabsorbowało nas do tego stopnia, że zaczęliśmy wątpić. Uświadomiwszy sobie w końcu beznadziejność naszych wysiłków Jacek powiedział:
- Cholera, może Tavish zna jakiś aborygeński sposób na rozpalenie ogniska.
Znał.
- Tutaj w warungach powinni mieć suche drewno i rozpałkę – powiedział proroczo.
A jego słowa stały się ciałem. Faktycznie, mieli. Teraz wszystko wydało się dziecinnie proste, a więc nawet my mogliśmy dokonać cudu i wykreować ogień. Tymczasem Tavish, który na chwilę oddalił się od nas poinformował, że w warungu, w którym byliśmy znaleziono półtorametrową kobrę.
- Jakiś człowiek normalnie wziął ją do rąk, wsadził do worka i powiedział, że jedzie ją wywieźć do dżungli.
Wizja dostania się przez okno do mojego pokoju kobry trochę mi się nie spodobała. Nie mogłem sobie wtedy przypomnieć jak kobra wygląda toteż w mojej głowie wyglądała ona rozmaicie. Przybierała a to postać mojej byłej nauczycielki geografii, a to nauczycielki chemii, skończywszy na nauczycielu fizyki.
Widząc nasze mierne efekty poprzednich starań Tavish zdecydował się przejąć inicjatywę i zabrał się do rozpalenia ogniska zamiast nas. Starannie i bardzo dokładnie ułożył ładny stożek z drewna, który oczywiście chwilę później się rozpadł, ale udało mu się uzyskać ogień. Popijając tanie wino, które niekoniecznie było mojego ulubionego gatunku ani preferowanym rocznikiem, siedzieliśmy wpatrzeni w jęzory ciepła. Pięły się w górę i zawijały w bok pod wpływem morskiego powietrza. Gorące płomienie dawały nam poczucie bezpieczeństwa i inspirowały do głębokich rozważań:
-Hej, słyszeliście, że Foremniak znów wróciła do Maseraka?
Potem poszliśmy po kolejne wina. Później po kolejne. Następnie Jacek poszedł po więcej drewna. Równolegle Marcin poszedł po jeszcze jedno wino. W końcu zasnęliśmy na plaży.

ciąg dalszy nastąpi...








1 komentarz:

  1. chyba Twoj najfajniejszy wpis dotychczas, dobra zapowiedz na przyszlosc :)

    ... ale z maserakiem to troche sklamales bo to chodzilo o ole kwasniewska!

    OdpowiedzUsuń