- Nie, za wcześnie. Lepiej dziewiąta albo dziesiąta – odpowiedział Marcin.
- Myślę, że powinniśmy wyjechać wcześniej, bo po pierwsze nie będzie tak dużego ruchu, a po drugie słońce będzie słabsze i będzie chłodniej.
- No dobra, to jak – ósma trzydzieści?
- Okay, niech będzie ósma trzydzieści. Ja i tak wstanę wcześniej, może o siódmej trzydzieści i pojadę zmienić oponę w skuterze, bo mi się zużyła.
Następnego dnia, godzina ósma trzydzieści.
- Wszyscy gotowi? – powiedziałem do wszystkich, czyli do nikogo.
- Gdzie jest Tavish? - zapytał mnie Marcin.
- Miał pojechać zmienić oponę, pewnie za chwilę przyjedzie.
- Hej, dziewczyny, widziałyście Tavisha?
- Nie. Sprawdzaliście w jego pokoju? Może jeszcze śpi?
Maksum ruszył zgłębić tę niewiadomą. Po zapukaniu w drzwi w progu pojawił się nasz Nowo Zelandczyk. Wyglądem przypominał ciemnoburego borsuka, który dopiero co obudził się z zimowego snu i nie jest jeszcze do końca pewien czy to już wiosna.
- Yyyyy, ya, o co chodzi? – wymamrotał ubrany tylko w bokserki Tavish przecierając oczy dłońmi.
- Jedziemy na Balekambang. Ogarniesz się w pięć minut?
Tavish przetarł jeszcze raz oczy. Odwrócił głowę, popatrzył za horyzont uświadamiając sobie, że to już na pewno nie zima i wypowiedział słowa, które zapewniły mu w mojej pamięci nieśmiertelność:
- Ya. Zaraz będę gotowy.
Jako, że w cenę pokoju nie były wliczone masaże kamieniami, błotne spa ani kolorowe drinki, postanowiliśmy zrelaksować się na plaży. Było bardzo przyjemnie, czas nam mijał naprawdę szybko, a zimne piwka doskonale komponowały się z szumem oceanu. Spotkaliśmy także ewenement na skalę światową na miarę człowieka drzewo (link) – człowieka piasek (zdjęcie). Mój blog jest pierwszy, który o tym donosi. Zarazem jestem jedynym i wyłącznym agentem człowieka piasek. Wszelkie propozycje wywiadów lub udziału w lukratywnych filmach reklamowych proszę kierować na adres podany po prawej stronie.
- Krzysiu, muszę zatelefonować i jadę szukać zasięgu, jedziesz ze mną? – zapytał Marcin.
- Jasne – odpowiedziałem.
Pojechaliśmy więc na skuterku najpierw drogą wzdłuż plaży, a następnie odbiliśmy na północ, a więc w stronę cywilizacji co dawało nadzieję na znalezienie nadajnika. W drodze powrotnej zauważyliśmy leżącą na poboczu dużą gałąź jakiegoś drzewa. Wyglądało to na prezent od bogów, a że naszymi życiami kieruje filozofia „jak dają to biorę” trzymając ten potężny kawałek drzewa w ręce i niesubtelnie szurając nim po asfalcie dojechaliśmy do naszego obozu. Tym samym spełniliśmy naszą misję i w nasze życia wdarła się iskra sensowności. Po połamaniu gałęzi na mniejsze części przystąpiliśmy do części zasadniczej, czyli rozpalania ogniska. Trwało to pięć minut, dziesięć, piętnaście, trzydzieści i nic.
- Przydałby się jakiś papier – rzekł Marcin.
Poszedłem po mój zeszyt do nauki indonezyjskiego.
- Cholera, nic z tego. Przydałoby się coś zamoczyć w benzynie i podpalić, bo temperatura jest zbyt niska, żeby utrzymać ogień.
Poszedłem po swoje skarpetki. Zamoczyliśmy je w zbiorniku skuterka. Najpierw jedną, gdy po kilku minutach ogień zgasł, drugą. Rezultat był ten sam. Okropne zajęcie, któremu w takim napięciu oddawaliśmy się przez tak długi czas zaabsorbowało nas do tego stopnia, że zaczęliśmy wątpić. Uświadomiwszy sobie w końcu beznadziejność naszych wysiłków Jacek powiedział:
- Cholera, może Tavish zna jakiś aborygeński sposób na rozpalenie ogniska.
Znał.
- Tutaj w warungach powinni mieć suche drewno i rozpałkę – powiedział proroczo.
A jego słowa stały się ciałem. Faktycznie, mieli. Teraz wszystko wydało się dziecinnie proste, a więc nawet my mogliśmy dokonać cudu i wykreować ogień. Tymczasem Tavish, który na chwilę oddalił się od nas poinformował, że w warungu, w którym byliśmy znaleziono półtorametrową kobrę.
- Jakiś człowiek normalnie wziął ją do rąk, wsadził do worka i powiedział, że jedzie ją wywieźć do dżungli.
Wizja dostania się przez okno do mojego pokoju kobry trochę mi się nie spodobała. Nie mogłem sobie wtedy przypomnieć jak kobra wygląda toteż w mojej głowie wyglądała ona rozmaicie. Przybierała a to postać mojej byłej nauczycielki geografii, a to nauczycielki chemii, skończywszy na nauczycielu fizyki.
Widząc nasze mierne efekty poprzednich starań Tavish zdecydował się przejąć inicjatywę i zabrał się do rozpalenia ogniska zamiast nas. Starannie i bardzo dokładnie ułożył ładny stożek z drewna, który oczywiście chwilę później się rozpadł, ale udało mu się uzyskać ogień. Popijając tanie wino, które niekoniecznie było mojego ulubionego gatunku ani preferowanym rocznikiem, siedzieliśmy wpatrzeni w jęzory ciepła. Pięły się w górę i zawijały w bok pod wpływem morskiego powietrza. Gorące płomienie dawały nam poczucie bezpieczeństwa i inspirowały do głębokich rozważań:
-Hej, słyszeliście, że Foremniak znów wróciła do Maseraka?
Potem poszliśmy po kolejne wina. Później po kolejne. Następnie Jacek poszedł po więcej drewna. Równolegle Marcin poszedł po jeszcze jedno wino. W końcu zasnęliśmy na plaży.
ciąg dalszy nastąpi...
chyba Twoj najfajniejszy wpis dotychczas, dobra zapowiedz na przyszlosc :)
OdpowiedzUsuń... ale z maserakiem to troche sklamales bo to chodzilo o ole kwasniewska!