poniedziałek, 14 września 2009

Dom przy ulicy Czekoladowej

Przykład doskonałej bezmyślności. No chyba, że projektanci byli takimi wizjonerami, że kontakt do zapalania światła specjalnie umieścili dobre pięć metrów od głównych drzwi wejściowych. Ktoś chce zbudować drugie drzwi z boku – Voila! Kontakt już jest!
***
Dom przy ulicy Czekoladowej to dwupoziomowa konstrukcja o powierzchni ponad 300 metrów kwadratowych, które stanowią podstawę dziesięciu sypialni, dwóch pokojów dziennych, jednej kuchni oraz trzech łazienek. Jest też ogródek, który przypomina małą dżunglę. W nim banany, mango, palmy.
Wielu europejczykom, którzy przybywają do Indonezji brakuje prysznica. Także u nas znajdują się jedynie zbiorniki na wodę(zimną) oraz polewaczki (plastikowe). Nie wszystkim chce się zawsze do tego dostosowywać, dlatego popularnym stało się chodzenie wieczorami na siłownię, gdzie można skorzystać z tamtejszych dobrodziejstw sanitarnych i dokonać niezbędnej ablucji. Typowa dla Indonezji jest ubikacja kucana, tudzież narciarska, albo po prostu „na Małysza”. U nas, tylko jedna łazienka jest wyposażona w toaletę europejską. Jednak biorąc pod uwagę fakt, że tuż obok tejże ubikacji jest zbiornik z wodą do polewania, a odpływ znajduje się około dwudziestu centymetrów od przypominającego lampę Aladyna miejsca, do którego gdy przyłoży się ucho czasami słychać szum morza, a momentami – jak za naciśnięciem guzika - sztorm to często wszędzie dookoła jak i na „nabrzeżach” jest mocno nachlapane co, powiedzmy sobie szczerze, trochę ogranicza komfort.
Czekoladowy przybytek już od paru lat jest miejscem zamieszkiwanym przez białych, westerners czy po tutejszemu bule. Dom, w którym mieszkają zarówno kobiety jak i mężczyźni to w tym kraju rzadkość. Nasz jest położony na końcu ślepej uliczki a to, że jesteśmy biali pomaga sąsiadom w zrozumieniu naszych odchyleń. Zdarza się, że jeśli indonezyjscy Marsjanie i Wenusjanki chcą mieszkać pod jednym dachem muszą płacić dodatkowo sąsiadom. Jeszcze rzadsze jest dzielenie pokoju przez chłopaka z dziewczyną tak jak zrobiłem to na początku ja z Hanią. Reakcja Indonezyjczyków na tę wiadomość była zawsze taka sama: otwarcie buzi i brak komentarza.
Mimo kilku niedociągnięć, mieszkanie w dużym domu, w ciekawym towarzystwie jest lepszą opcją niż akademik, w którym jak poinformowały mnie koleżanki, woda jest brudna i czasami dostają wysypki (vide From Malang with Love).
***
Mieszkańcy:
Hania (Polska) – wcale nie wtrącająca się do tego co o niej napiszę absolwentka Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu na kierunku Turystyka i Rekreacja. Przyjaciółka stypendystów Darmasiswy, którzy przebywali w Malang dwa lata temu. Jeden z nich otworzył w Poznaniu restaurację z kuchnią indonezyjską o nazwie Warung Bali. Całkowicie skrzywiona na punkcie Włoch.
Radana (Słowacja) – Absolwentka prawa z Bratysławy. Najbardziej rozrywkowa. Lubi mleko, ale wódka smakuje jej bardziej.
Natas(z)a (Słowacja) - Absolwentka zarządzania. Rok temu przez trzy miesiące przebywała na programie AIESEC w Indiach. Przez jej znajomego, trochę przypadkowo poznaliśmy pewnych dwóch ludzi (więcej informacji wkrótce).
Maksum (Indonezja) – Nasz indonezyjski łącznik (vide Wyspa Sempu). Generalnie sami już nie wiemy czy robi nas w konia czy nie. Mieszka za darmo i ma za zadanie opiekować się domem. Jest na piątym roku anglistyki. Jego najpopularniejsze wyrażenie to Can I use your headphone?.
Tavish (Nowa Zelandia) – poprzednio uznany przeze mnie za Australijczyka (vide Wyspa Sempu). Okazało się jednak, że w Australii tylko/aż mieszka i studiuje, choć od ośmiu miesięcy przebywa w Indonezji. Przed przyjazdem miesiąc temu do Malang studiował w Jogyakarcie. Obecnie pisze pracę na temat Rekreacyjnej Kultury Łowienia Ryb w Indonezji.
Juliet (Australia) – tak jak Tavish przyjechała do Malang z Jogyakarty. Pisze pracę na temat Postrzegania Baracka Obamy w Indonezji (Obama spędził jako dziecko kilka lat w Dżakarcie – przypomina autor).
Tajki – oficjalnie dwie: Fon oraz Wee, nieoficjalnie: dokładna liczba nie jest znana. Pewnego razu naliczyliśmy siedem osób:
- Hania, kto to jest? – zapytałem pokazując kciukiem za siebie na zrelaksowaną po kąpieli Tajkę z zawiniętym na włosach ręcznikiem, która zanurzyła się w fotelu w living-roomie.
- Ona chyba przychodzi na noc. Zapytaj Maksuma – odparowała mi Hania.
- Wcześniej widziałem jeszcze tego Tajlandczyka z twojej uczelni.
- On też tu jest?!
Niestety, dziewczyny nie mówią po angielsku więc niewiele się od nich dowiedziałem.
Oli – malutki kotek przygarnięty przez Nataszę na targu zwierząt. Nie tsunami, nie trzęsienia ziemi, nie wybuchy wulkanów, ale Oli stanowił dla mnie jak dotąd, obok ruchu ulicznego, największe zagrożenie. Muszę przyznać, że częściowo z mojej winy. Uśpił moją czujność i zaufałem mu, gdy smacznie sobie na mnie spał. Gdy kilka godzin później przylazł do mojego pokoju i zrobił kupę na moich ciuchach, a następnie, gdy próbowałem go przegonić usiadł na moim łóżku byłem nieźle rozkołysany. Od tamtej pory pokój był zawsze zamykany na klucz. Niestety, na skutek rozjechania przez niezidentyfikowany pojazd, Oli odszedł od nas wprawiając cały Dom w smutek oraz stawiając mieszkańców przed wyzwaniem wytrzymania jednego dnia bez wody po tym jak Maksum kopiąc dla niego grób przeciął rurociąg.
Jaszczurki – podobnie jak z Tajkami – dokładna liczba nie jest znana.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz