środa, 25 listopada 2009

Na wyspie Bali

Bali czekało na nasze przybycie. Aby tam dotrzeć musieliśmy najpierw pojawić się w przystani promowej na Lombok. Dojechaliśmy tam taksówką.
- Tutaj możecie kupić bilety – powiedział do nas taksówkarz zaraz po przejechaniu przez bramkę.
Ledwo otworzyłem drzwi, a transakcja była już dokonana i miałem w ręce cztery bilety. Przejechaliśmy jeszcze powoli dwieście metrów taksówką i zatrzymaliśmy się. Wokół taksówki natychmiast pojawiło się mnóstwo osób. Nie wiem czego chcieli, bo zanim zapłaciłem taksówkarzowi i wydostałem się z samochodu ich wszystkich już nie było z wyjątkiem tego samego mężczyzny, który dopiero co sprzedał mi bilety.
- Możesz mu dać bilety – powiedział taksówkarz.
Nie byłem na początku szczególnie przychylny temu pomysłowi, ale skoro taksówkarz mi tak powiedział to mu zaufałem i oddałem Indonezyjczykowi cztery bilety. Poszliśmy w piątkę w kierunku promu. Przy wejściu nasz indonezyjski pośrednik schował jeden bilet do kieszeni, podał trzy do rozerwania panu wpuszczającemu i zostaliśmy zaproszeni we czwórkę na pokład. Prosty biznes.
***
Po pięciu a może sześciu godzinach podróży, docieraliśmy do brzegu Bali. Kapitan więc zaczął przemawiać:
- Zbliżamy się do Bali prrrrr, proszę przygotować się do opuszczenia promu prrrrr. A później:
- Kierowcę samochodu o numerach prrrrr XYZ prosimy o zabranie miejsca.
Nie wiemy dokładnie co to prrrrr miało oznaczać, ale jeszcze powtarzał to kilka razy i zaraziło to pasażerów, którzy przygotowywali się do wyjścia:
- Prrrrr, prrrrr – dało się słyszeć w przejściu z ust Indonezyjczyków jak i naszych.
Jeśli macie jakiś pomysł po co kapitan mówił prrrrr, prześlijcie odpowiedź na adres pocotoprrrrr@yahoo.com. Najgłupsze pomysły zostaną nagrodzone.
Dopłynęliśmy do Padang Bai.
***
Bali to prawdopodobnie najbardziej komfortowa wyspa Indonezji. Powszechne są tutaj europejskie toalety, drogi są dobre, jest bogata infrastruktura noclegowa jak i gastronomiczna. Jest najczęściej odwiedzana i zamieszkiwana przez białych. Ale czy jest najpiękniejsza? Z przyrodniczego punktu widzenia nie ma tutaj ani piękniejszych plaż niż na przykład na Lombok czy w południowej Jawie ani innych spektakularnych miejsc. Jedynym co w mojej opinii wyróżnia ją od pozostałych to atmosfera obecnego tutaj hinduizmu, który przejawia się w wystroju restauracji, miast jak i ubiorze niektórych ludzi. Dlatego Ci, którzy są trochę bardziej obeznani z indonezyjskimi cudami przyrody nie są powaleni, a czasami wręcz rozczarowani. Ale dla mnie, czyli dla kogoś wygodnego i leniwego Bali jest odpowiednie.
***
Najpopularniejszym miejscem pobytu turystów jest Kuta. Po pierwsze jest to miasto położone kilka kilometrów od międzynarodowego lotniska. Po drugie długa na kilka kilometrów i naprawdę szeroka plaża. Po trzecie fale, które załamują się bardzo równo na sporej szerokości co daje bardzo dobre warunki do surfowania. Obecnie jest tu dużo sklepów, restauracji, hoteli i klubów. To tutaj miały miejsce zamachy terrorystyczne z 2002 i 2005 roku. W 2002 roku w wyniku ataków na dwa kluby nocne zginęły 202 osoby – w tym aż 88 Australijczyków. Wśród zabitych była również polska dziennikarka interesująca się islamem – Beata Pawlak. 9 listopada 2008 trójka zamachowców została rozstrzelana przez pluton egzekucyjny. Aby uczcić pamięć tych, którzy zginęli w miejscu tragedii zbudowany został monument. W 2005 roku doszło do kolejnego zamachu terrorystycznego. Tym razem śmierć poniosły dwadzieścia trzy osoby, a ponad sto zostało rannych.
***
Nie mogliśmy opuścić Bali nie spróbowawszy tutejszej kuchni. W celu znalezienia punktu sprzedaży araku postanowiliśmy zapytać kogoś tutejszego. Był już późny wieczór kiedy Radana zobaczyła sklep, w którym chciała coś kupić. Koło niego siedziało i głośno grało w karty kilku Indonezyjczyków. Weszliśmy do sklepu.
-Skąd jesteście – zapytał sprzedawca pakując wszystkie rzeczy do torby.
-Z Antarktydy – odpowiedziałem.
-Zimno tam, prawda? – ciągnął sprzedawca.
-O tak, zimno, ale tutaj gorąco i bardzo to lubię.
-Też jestem z Antarktydy. Dużo niedźwiedź polarny. A moim sąsiadem jest pingwin.
Kiedy wyszliśmy Hania zapytała o napój na literę a. Okazało się, że panowie właśnie go skończyli i dali nam powąchać pustą butelkę „po wodzie”. Pachniało odpowiednio mocno więc udaliśmy się do wskazanej przez nich restauracji. Na miejscu okazało się, że arak rzeczywiście jest – pół litra w cenie 20 000 rupii czyli 6 złotych. Arak balijski zrobiony z fermentowanego ryżu jak podają niesprawdzone źródła internetowe zawiera od 20 do 50 procent alkoholu. Nie wiem ile miał nasz, bo go pomieszaliśmy z coca-colą, ale pewnie gdzieś w tym przedziale. Czasami można usłyszeć o przypadkach zgonu po wypiciu araku. Najprawdopodobniej powodem tego jest mieszanie go z metanolem w celu dodania mu siły. Szybka wskazówka: Pijcie z zaufanych źródeł. A że jako turyści takich pewnie nie będziecie znać to nie pijcie wcale albo zaufajcie tym, którzy piją go codziennie z tego samego miejsca tak jak nasi sklepowi Indonezyjczycy. W smaku na początku przypomina trudne momenty pacholęctwa z domieszką zeschniętego trzydniowego błota. Na szczęście później – oczywiście - jest trochę lepiej, ale do tego czasu niektórzy mogą się już zrazić.
***
Ostatniego dnia pojawiliśmy się po raz drugi w Kucie, aby stamtąd przetransportować się do Malang. Poza kilkoma interesującymi osobami, których spotkaliśmy na Bali i którym nie poświęciłem ani jednosylabowego słowa spotkaliśmy - przypadkowo – innych, amerykańskich stypendystów Darmasiswy, którzy nudzą się na balijskich uniwersytetach. Spotkanie było krótkie i miało miejsce w restauracji w Kucie:
- Cześć Chris, Jak leci? – zapytałem Chrisa.
- Cześć Chris, Jak się masz? – odpowiedział Chris po czym dodał: - Witaj na Bali.
I tak zakończył się mój pobyt na Bali.


środa, 18 listopada 2009

Gili Gili

Na północny zachód od Lombok znajdują się trzy epickie atole, gdzie piasek jest puszyście biały, woda orzeźwiająco koralowa a zachód słońca po prostu spektakularny. Te rajskie małe wysepki, bo największa z nich ma trzy kilometry długości to Gili Air, Gili Meno oraz Gili Trawangan. W lokalnym języku Gili oznacza wyspę (nie mylić z Wyspą Giligana). Co oznaczają poszczególne nazwy mogę się tylko domyślać.
***
Zdecydowaliśmy, że popłyniemy na najrzadziej uczęszczaną Gili Meno. Z tego powodu musieliśmy długo czekać, aby zebrała się pełna łódka ludzi i abyśmy mogli wyruszyć. Staliśmy przy ladzie pytając ile brakuje jeszcze osób i jak długo musimy poczekać, gdy do poczekalni wszedł Indonezyjczyk o wyglądzie amerykańskiego rapera tylko trzy razy szczuplejszego:
- Na Gili Meno jutro – rzucił niepytany.
- A ty dokąd? – zapytałem.
- Gili Trawangan. Na Gili Meno jutro – powtórzył niepokornie.
- Spadaj kurczaku! – powiedziała Hania.
- Spadai kucaku! Spadai kucaku! – zaczął krzyczeć jednocześnie omijając nas i kierując się w stronę ławek, na których siedzieli ludzie oczekujący na łódkę.
Usiedliśmy kilka metrów od niego po drugiej stronie.
- Gili Meno jutro – krzyknął.
- Gili Trawangan pojutrze – zacząłem się z nim przekomarzać.
W międzyczasie od dwudziestu minut zabijałem czas z tutejszym wciskaczem wisiorków:
- No dobra, mam już dosyć i boli mnie głowa – 20 tysięcy za trzy – zaproponował robiąc przy tym minę jakby do tego dopłacał.
- Cztery za dwadzieścia – powiedziałem mając w pamięci, że zostałem zmuszony przez moją nauczycielkę do kupna pamiątek dla niej i koleżanek.
- Cztery za dwadzieścia pięć. Zgoda? – zapytał.
- Owszem nie – odpowiedziałem dyplomatycznie.
- Co za sofistyka! – z pewnością pomyślał.
Dobiliśmy transakcji, a ja podałem mu błękitny papierek o wartości 50 tysięcy. Nie miał jak wydać więc oddał mi w zastaw swoją gablotkę ze sznureczkami na rękę i na chwilę zniknął. Zacząłem od razu handlować:
- 10 tysięcy, 10 tysięcy, cena lokalna! – wołałem, ale niczego nie udało mi się sprzedać i oddałem sprzedawcy nienaruszony zestaw jego skarbów.
Nagle, okazało się, że znalazło się w ciągu paru minut kilkanaście osób i zaczęliśmy pakować się do łódki.
***
Wypłynęliśmy mnie więcej w tym samym czasie z indonezyjską podróbką Jay Z więc jeszcze raz podzieliliśmy się swoimi prognozami co do tego kiedy kto dotrze na Gili Meno i Trawangan.
Płynęliśmy razem z turystami, mieszkańcami, sprzedawcami badziewia oraz żywnością. Były tam kukurydza, szpinak, ananasy, melony oraz król owoców - banan. Na wyspie jak w tropikalnym raju. Można pooglądać pływające w wodzie żółwie. Można spróbować magicznych grzybów. Można po prostu poleżeć na plaży i gapić się przed siebie popijając świeży sok. Jeśli chce się spróbować czegoś naprawdę lokalnego można zamówić wybraną rybę, a jeśli sprzedawcy uda się ją złowić można będzie jej zakosztować następnego dnia. Gili to również znakomite miejsce do nurkowania. Każdy kto tu przybędzie będzie torturowany takimi nieprzyjemnościami jak krystalicznie czysta woda, wspaniały widok na zamglone góry i atmosfera zatrzymanego czasu.

piątek, 13 listopada 2009

Lombok

Piękna wyspa położona między Bali a Sumbawą. Mniej popularna turystycznie od Bali, głównie za sprawą zdecydowanie słabszej infrastruktury, ale być może również braku klimatu wszechobecnych hinduistycznych świątyń, kolorowych ozdób i zapachu kadzidełek, niuch niuch. Z tego powodu jedni są zachwyceni, bo widać niezniszczone piękno wyspy, a inni niezadowoleni bo nic tam nie ma (czyli jest tylko naturalne piękno wyspy). Lombok czekał na moje przybycie. Zrobiłem to przeciw zaleceniom lekarza, doradcy finansowego i wszystkich, którzy mnie kochają. Ale powiedziałem sobie: Dla moich czytelników muszę, ponieważ te trzy osoby zasługują na wszystko.
***
Niedziela, 25 października, godzina 13:35, lotnisko w Surabayi

- Wiesz Hania, Marcin pokazywał nam wczoraj jak będzie wyglądał nasz lot – powiedziałem.
Hania wyprostowała dłoń, przesunęła ją lekko w bok i zapikowała w dół. Zacząłem się z nią śmiać.
- Ja nie rozumiem tych polskich dowcipów – odpowiedział Remy.
Mimo, że przy starcie trzęsło trochę bardziej niż zwykle udało nam się wzbić w górę samolotem linii Lion Air, który należy do grupy JaLatam!Air i nawet wylądowaliśmy na dobrym lotnisku, bo w Mataram, ze wspaniałym widokiem na górskie szczyty. Kiedy z okien taksówki patrzyliśmy na otaczające nas rośliny i drzewa nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu, że Lombok jest bardziej zielony i uporządkowany. Jawa w porównaniu do Lombok wydawała się być jak surowy kartofel. Nie zawsze najpiękniejszy kolor na zewnątrz, jak się obierze trochę lepiej, ale wciąż nie różowo.
Naszym pierwszym specyficznym przypadkiem ludzkim na Lombok była właścicielka kwatery, w której nocowaliśmy. Z pochodzenia Nowo Zelandka, jej angielski brzmiał jak angielski francuskiego oficera Crabtree z Allo!Allo! [Good moaning (Dziń dybry) – przyp. autor]. Jej obsesją były wszelkie katastrofy naturalne, ze szczególnym naciskiem na trzęsienia ziemi. Na szczęście poza opowiadaniem o niebezpieczeństwach życia w Indonezji znała również kilka miejsc, które zapamiętamy na długo.
***
Ludzie na Lombok często mówią po angielsku, a poza miastem sprawiają wrażenie naprawdę przyjaznych. Jadąc na skuterach często machaliśmy i pozdrawialiśmy się wzajemnie. Gdy pytaliśmy o drogę, a pytaliśmy tysiące, a może nawet i setki razy zawsze dokładnie i dobrze tłumaczyli. No może z wyjątkiem jednego faceta, którego gdy zapytałem w największym mieście na Lombok – Mataram którędy na plażę nie patrząc mi w oczy powiedział chwileczkę i odjechał samochodem. Mam nadzieję, że kiedy następnym razem się tam pojawię będzie on stał w tym samym miejscu z gotowymi instrukcjami... Kilkadziesiąt minut później honor mieszkańców Lombok z jednej strony uratowali, a z drugiej trochę nadwyrężyli pewni młodzieńcy. Darując sobie plaże w okolicy Mataram zdecydowaliśmy się ruszyć w drogę powrotną i oczywiście się zgubiliśmy. Można powiedzieć, że pomimo tego, że cała czwórka chciała trafić do tego samego miejsca to tylko ja z Hanią się zgubiliśmy, bo Radana i Remy uważali, że jedziemy dobrą drogą.
Zdając się jednak na moje przeczucie postanowiłem zatrzymać się i zapytać o drogę w pierwszym miejscu, w którym zobaczę człowieka. Miejscem tym okazał się być mały domek przy zakręcie, u którego progu drzwi zauważyłem indonezyjskiego młodzieńca. Kiedy zobaczył mnie po raz pierwszy przymknął na chwilę drzwi i coś krzyknął do swoich kolegów, którzy jak się okazało przebywali w środku.
- Przepraszam kolego, którędy do Senggigi – zapytałem i podałem mu mapę.
- Bule, który mówi po indonezyjsku – powiedział do nich i zaczął się śmiać.
Potem coś mi tłumaczył aż w końcu dwóch z nich zaproponowało, że pojedzie z nami i wskażą drogę. Zawróciliśmy i faktycznie pokazali nam drogę. Niektórzy mogą się dziwić, że komuś chciało się specjalnie ruszać tylko po to, żeby komuś pokazać dokładnie drogę. Ale z drugiej strony, gdyby w waszym progu pojawił się Jon Bon Jovi to inaczej byście się zachowali. W sumie ja byłem dla nich lepszy niż Bon Jovi, bo po pierwsze oni pewnie nawet o nim nie wiedzą, po drugie mówiłem trochę po indonezyjsku, a po trzecie mam prawie tak samo bujną czuprynę jak on, z całym szacunkiem dla jego kędziorków. Wracając jednak do sedna. Kiedy znaliśmy już swoje tereny grzecznie im podziękowaliśmy, ale oni chcieli jechać z nami na plażę. Chcieli również nasz numer telefon oraz wiedzieć gdzie mieszkamy i wpaść do nas. Ostatecznie udało nam się od nich odczepić i pognaliśmy w swoją stronę.
***
Lombok to bardzo ładne plaże w bezpośrednim sąsiedztwie wysokich palm. W okolicy Senggigi można znaleźć wspaniałe restauracje położone kilkanaście metrów od morza, ale trochę dalej o porządne jedzenie może być trudno, a zamiast knajp, przy plaży najzwyczajniej żyją sobie w chatkach ludzie. Czasami na godzinę może zabraknąć prądu, ale Lombok ma sporą zaletę. Na północnym zachodzie znajdują się trzy urocze wysepki Gili, które zdecydowanie warte są zachodu. Na jedną z nich udaliśmy się także my...

piątek, 6 listopada 2009

Cień piasku

Kiedy przymierzałem się do pisania tego posta postanowiłem sobie, że to będzie najlepszy albo najgorszy jaki kiedykolwiek napisałem. Sami ocenicie. Zadanie mam trudne, ponieważ znowu będę pisał o wulkanie Bromo (vide Wulkan Bromo), a dokładniej kolejnej wyprawie na niego, która znowu była jedyna w swoim rodzaju i bardzo urokliwa. Nie mogę powiedzieć, żeby to co zaplanowałem dla wszystkich jej uczestników wyszło doskonale. Wręcz przeciwnie, wyszło to raczej bardzo kiepsko. Moje planowanie było oczywiście bez zarzutu, ale zawiodła egzekucja czyli czynnik ludzki. Powiedzieć o tej wycieczce, że była ciekawa to jak nic o niej nie powiedzieć. Posłuchajcie.
***
Jedynym powodem, dla którego zdecydowałem się po raz kolejny wyruszyć na Bromo była wizja zobaczenia wspaniałego wodospadu Madakaripura, który znajduje się nieopodal i o którego istnieniu wcale niewielu ludzi wie.
Tym razem ekipa składała się z siedmiu osób: Marcina z indonezyjką Lyą, Nataszy, Radany, Remy’ego, który jest przyjacielem Hani poznanym na studiach we Włoszech oraz Łukasza. Łukasz jest doktorantem politologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Napisał książkę o Timorze Wschodnim, a obecnie zbiera materiały do pracy doktorskiej na temat prezydentury Suharto (a może Sukarno?) w Indonezji – prawda to czy nie – mniej więcej te klimaty. Za pośrednictwem tego skromnego bloga skontaktował się ze mną i znalazł się na parę dni w Malang. Przy okazji, mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko wykorzystaniu przeze mnie paru zrobionych przez ciebie zdjęć.
***
Wszystko szło jak w szwajcarskim zegarku. Zgodnie z planem, dokładnie o drugiej w nocy wyruszyliśmy w kierunku Bromo zarezerwowanym przeze mnie wcześniej samochodem w kształcie klocka, z którego szpetnie wystawały cztery małe kółka, z siedzącymi z przodu kierowcą oraz pilotem. Dopiero po około godzinie jazdy okazało się, że orientacja w terenie to nie był folwark naszych towarzyszy. Kierowca zatrzymał się w pewnej wiosce i zaproponował, żebyśmy na dalszą podróż wynajęli dżipy, bo droga jest zniszczona. Taką informację przynajmniej przekazała mi Lya.
- Co?! – zapytałem i odpowiedziałem jednocześnie marszcząc czoło co zamknęło mu usta.
Po kolejnej godzinie dotarliśmy do pierwszego celu czyli punktu widokowego. Wtedy dopiero Marcin i Łukasz podzielili się ze mną informacją, że z powodu bujania samochodem po górskich i stromych serpentynach niewiele brakowało, a ponownie mieliby przed sobą ostatni posiłek. Po zrobieniu zdjęć i kilku minutach zaczepiania ludzi w celu zaoferowania zdjęcia z przystojnymi chłopcami za jedyne dziesięć tysięcy rupii (photo with handsome boy – sepuluh ribu!) udaliśmy się do jednej z kanciap na coś w stylu śniadania. Pech czy też fart sprawił, że było to to samo miejsce co w trakcie pierwszej wyprawy z tymże niewiele, ale jednak trochę zmienione. Ceny też były zmienione, co oznaczało, że za drogie zupki chińskie ostatnim razem przepłaciłem jeszcze bardziej. Biłem sie później w piersi, że nie negocjowałem tej horrendalnej ceny. Wśród oparów sztucznie przygotowanych produktów spożywczych oraz mocnej kawy i herbaty nie mogliśmy nie poruszyć tematu wycieczki na Lombok i Bali, która miała mieć miejsce następnego dnia.
- Jakimi liniami lecicie? – zapytał Marcin.
- Lion Air – odpowiedziała Radana.
- A Lion Air. Wasz lot będzie wyglądał mniej więcej tak – Marcin wyprostował dłoń na wysokości pół metra po czym przesunął ją lekko w bok i zapikował w dół cały czas szeroko się uśmiechając. Ja śmiałem się pełną gębą.
- To nie jest śmieszne – zaprotestował Remy.
- Wystartujecie, pilot zapyta drugiego, żeby mu podał mapę, a ten mu odpowie: „Panie kapitanie mamy tylko mapę Dżakarty”, na co tamten: „W takim razie lecimy do Dżakarty” – Ja i Marcin nie przestawaliśmy się śmiać.
- Wystarczy – rozkazała Radana.
***
Po spożyciu posiłku ruszyliśmy w dół kaldery na walkę z kurzem i piaskiem wulkanicznym. Nasz samochód oczywiście nie był specjalnie przygotowany do tego typu wojaży chociażby dlatego, że nie miał napędu na cztery koła. Przy pierwszej wyprawie nie było problemu, bo kierowca był doświadczony i wiedział, że należy dobrze się rozpędzić i gnać przed siebie omijając miejsca z bardziej głębokimi warstwami piasku. A ten kierowca? No cóż. Delikatnie mówiąc miał inną filozofię jazdy. Jechał za wolno i złym torem, a ponadto gdy czuł, że samochód jest hamowany przez piasek redukował bieg co jeszcze bardziej go spowalniało i zakopywał się. Szybko się więc okazało, że będziemy musieli nasz samochód pchać. Niestety piasek był na tyle głęboki, a kierowca na tyle nierozgarnięty, że musiał nam pomóc dżip. Korzystając z tej okazji usiadłem za jego kierownicą i zrobiłem kilka fotek (vide facebook). Kosztowało nas to pięćdziesiąt tysięcy rupii. Kilkadziesiąt metrów dalej znowu się zakopaliśmy. Na nic były nasze komendy, żeby bardziej rozpędzić samochód. Kierowca był uparty jak osioł albo po prostu był osłem. Marcin szybko wyciągnął pięćdziesiątkę i z uśmiechem na ustach zaczął ją oferować dookoła. Dookoła jednak nikogo nie było. Tym razem udało nam się wyciągnąć samochód własnymi siłami. Dotarliśmy do parkingu pod Bromo i wyruszyliśmy pieszo w stronę krateru.
***
Wraz z powrotem do samochodu rozpocząć się miał etap, dla którego przyjechałem. Jak kania dżdżu spragniony byłem zobaczenia wodospadu Maradaripura. Po wstępnej aprobacji innych członków załogi oraz problemach z orientacją kierowcy w drodze na Bromo zapytałem go czy wie jak tam dotrzeć. Ten mi tak pozytywnie pokiwał głową i pokazał mapę, że aż cieplej zrobiło mi się na sercu.
- Tylko godzina jazdy – powiedział entuzjastycznie.
- No to jedziemy!
Ku uciesze ekipy nie musieliśmy zawracać, a po prostu jechać dalej prosto piaskami wulkanicznymi. Podobało nam się to, bo wyglądało na to, że ta droga jest łatwiejsza. Nic bardziej mylnego. Już po chwili, kierowca w swoim stylu zredukował bieg i znowu siedzieliśmy po uszy w ...piasku. Mieliśmy go już także – naturalnie- po dziurki w nosie, a i morale było niskie. Na szczęście zjawiły się posiłki. I nie mam tutaj na myśli jakichś naleśników albo sałatek. Z pomocą przyszło nam dziesięciu Indonezyjczyków, którzy pchali obok swoje motorki.
Marcin miał najwyraźniej dzień odpoczynku od siłowni, bo stał z boku i nadzorował pracę nie brudząc sobie rąk:
- Podłóżcie kamień! Ale nie tak! To nie jest robota! Jak ten matoł chce to zrobić? – motywował.
Indonezyjczycy przepchnęli samochód kilka metrów dalej. Tam zakopał się znowu. I znowu popchnęli. Wsiedliśmy z powrotem i po pięćdziesięciu metrach znowu wysiadaliśmy i znowu nam pomogli. Po tym incydencie kierowca zaczął jasno myśleć i zdecydował się dać więcej gazu. Rozpędził samochód mocno. Było to o tyle interesujące doświadczenie, że po prawej stronie od nas wystawały betonowe słupy. Wystarczyłoby, żebyśmy wyskoczyli z kolein w prawo i już nigdy więcej nie musielibyśmy pchać samochodu. Tak się jednak nie stało, a samochód wjechał znowu w grubszą warstwę piasku. Kierowca jednak wciąż wciskał gaz odważnie, a my widząc jego determinację oraz to że samochód jednak mimo wszystko zwalnia próbowaliśmy go rozbujać tak jak próbuje się rozbujać huśtawkę to w przód to w tył, ale i tak zatrzymaliśmy się kilka metrów przed drogą asfaltową, co wzbudziło okrzyk zawodu. Tym razem jednak było już pewne, że przejdziemy i tę próbę. Dokonaliśmy ostatniego popchnięcia i życie znowu wydawało się piękne. Opuszczaliśmy kalderę pnąc się w górę asfaltową drogą i oglądaliśmy morze piasku znajdujące się na dole, które kosztowało nas sporo wysiłku.
***
Po czterdziestu minutach bezproblemowej jazdy kierowca zatrzymał się na poboczu:
- Pozamykajcie szyby, włączę klimatyzację.
W chwili gdy to zrobił z lewego przedniego koła zaczęła wydobywać się chmura szarego dymu. Zmieszany, nie bardzo wiedział co robić jednak po chwili zdecydował się wyłączyć silnik. Następnie włączył go ponownie, przejechał dwadzieścia metrów, wyhamował hamulcem ręcznym i zatrzymał się przy małym warungu. Wyszliśmy obejrzeć rozmiary zniszczeń:
- Według mnie wybuchnął płyn hamulcowy i jesteśmy bez hamulców – zawyrokował Marcin.
W oczekiwaniu na decyzję kierowcy co dalej zrobiliśmy sobie sjestę i zamówiliśmy kawę, herbatę oraz jedzenie typu instant i jedni delektowali się chwilą, a inni w ponurych nastrojach próbowali przeczekać najgorsze.
- Mmmm, kawunia, ciepłe bułeczki, czego trzeba nam więcej? – zapytałem retorycznie.
- No nie powiem, bardzo przyjemnie, mógłbym tutaj zostać na dłużej – odpowiedział Marcin biorąc do buzi okrągły kawałek bułki z truskawkowym nadzieniem.
- Czy nie widzicie, że nie działają nam hamulce i nie mamy jak wrócić? – odparowała Radana.
- Mi się bardzo podoba, póki jestem cały i zdrowy mogę tak podróżować – odpowiedziałem.
- Jutro mamy autobus na lotnisko o ósmej i warto byłoby się przygotować do wyjazdu.
Zacząłem estymować:
- Biorąc pod uwagę fakt, że jesteśmy jakieś osiemdziesiąt kilometrów od Malang i przyjmując przeciętną szybkość pięć kilometrów na godzinę daje nam to szesnaście godzin marszu, czyli w Malang możemy być o czwartej rano czyli, jak widzisz, nie mamy się czym martwić. Delektuj się z nami.
- I obsługę mają miłą – dodał Marcin patrząc na przygotowującą posiłek Lyę.
Po godzinie przerwy, na polecenie kierowcy zapakowaliśmy się z powrotem do samochodu i powolutku ruszyliśmy przed siebie. Tuż przed wejściem w pierwszy zakręt kierowca zaczął hamować hamulcem ręcznym.
- Boże, jedziemy bez hamulców! – wykrzyknęła Radana i zaczęła płakać.
Atmosfera była napięta niczym struna bandżo. Poruszaliśmy się w miarę wolno, ale drogi w tej części Indonezji mają to do siebie, że składają się na przemian ze wzniesień i OBNIŻEŃ, a jak taka budka zacznie zjeżdżać to lepiej, żeby na jej drodze niczego nie było. Zacząłem estymować prawdopodobieństwo wyjścia z tego cało:
- Jak oceniasz nasze szanse Marcin?
- Według mnie to musimy w coś w końcu przypieprzyć – odpowiedział z defetyzmem.
- Co o tym sądzisz Lya? – zapytałem dziewczynę Marcina.
- Jest dobrze – uspokoiła mnie. Jej zdanie jako osoby, która powinna znać tutejsze realia najlepiej liczyło się dla mnie najbardziej.
- Powinniśmy się zatrzymać i donieść o tym na policję! – zaproponował Łukasz.
- Stary, to nie jest cywilizowany kraj. Pójdziesz na policję to cię spałują i jeszcze każą zapłacić, bo jesteś biały. To są inne realia – odpowiedział Marcin.
Radana wciąż płakała, ale my jechaliśmy dalej. O dziwo, jeszcze się nie rozbiliśmy. Odbiliśmy z drogi w kierunku wodospadu.
- Kesiu, jedziemy dalej zobaczyć wodospad... – zauważyła Lya.
- Oczywiście, że tak. Po to tu jestem – pomyślałem.
- NIE!!! – krzyknęłą grupka innowierców. Natasza, Radana, Łukasz i Remy chcieli jak najszybciej rejterować do gniazdka w Malang.
Razem z Marcinem wstrzymaliśmy się od komentarza. Z praktycznego punktu widzenia byliśmy co najwyżej kilka kilometrów od wodospadu i biorąc pod uwagę fakt, że dalsza droga powrotna wyglądała najnormalniej w świecie i przebiegła bez żadnych usterek tym bardziej szkoda straconej szansy. Gdyby nie ta ucieczka wyprawę oceniłbym maksymalnie wysoko. A tak, brakowało tej wisienki na torcie. Ech, życie...