- Wiesz Hania, Marcin pokazywał nam wczoraj jak będzie wyglądał nasz lot – powiedziałem.
Hania wyprostowała dłoń, przesunęła ją lekko w bok i zapikowała w dół. Zacząłem się z nią śmiać.
- Ja nie rozumiem tych polskich dowcipów – odpowiedział Remy.
Mimo, że przy starcie trzęsło trochę bardziej niż zwykle udało nam się wzbić w górę samolotem linii Lion Air, który należy do grupy JaLatam!Air i nawet wylądowaliśmy na dobrym lotnisku, bo w Mataram, ze wspaniałym widokiem na górskie szczyty. Kiedy z okien taksówki patrzyliśmy na otaczające nas rośliny i drzewa nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu, że Lombok jest bardziej zielony i uporządkowany. Jawa w porównaniu do Lombok wydawała się być jak surowy kartofel. Nie zawsze najpiękniejszy kolor na zewnątrz, jak się obierze trochę lepiej, ale wciąż nie różowo.
Naszym pierwszym specyficznym przypadkiem ludzkim na Lombok była właścicielka kwatery, w której nocowaliśmy. Z pochodzenia Nowo Zelandka, jej angielski brzmiał jak angielski francuskiego oficera Crabtree z Allo!Allo! [Good moaning (Dziń dybry) – przyp. autor]. Jej obsesją były wszelkie katastrofy naturalne, ze szczególnym naciskiem na trzęsienia ziemi. Na szczęście poza opowiadaniem o niebezpieczeństwach życia w Indonezji znała również kilka miejsc, które zapamiętamy na długo.
Zdając się jednak na moje przeczucie postanowiłem zatrzymać się i zapytać o drogę w pierwszym miejscu, w którym zobaczę człowieka. Miejscem tym okazał się być mały domek przy zakręcie, u którego progu drzwi zauważyłem indonezyjskiego młodzieńca. Kiedy zobaczył mnie po raz pierwszy przymknął na chwilę drzwi i coś krzyknął do swoich kolegów, którzy jak się okazało przebywali w środku.
- Przepraszam kolego, którędy do Senggigi – zapytałem i podałem mu mapę.
- Bule, który mówi po indonezyjsku – powiedział do nich i zaczął się śmiać.
Potem coś mi tłumaczył aż w końcu dwóch z nich zaproponowało, że pojedzie z nami i wskażą drogę. Zawróciliśmy i faktycznie pokazali nam drogę. Niektórzy mogą się dziwić, że komuś chciało się specjalnie ruszać tylko po to, żeby komuś pokazać dokładnie drogę. Ale z drugiej strony, gdyby w waszym progu pojawił się Jon Bon Jovi to inaczej byście się zachowali. W sumie ja byłem dla nich lepszy niż Bon Jovi, bo po pierwsze oni pewnie nawet o nim nie wiedzą, po drugie mówiłem trochę po indonezyjsku, a po trzecie mam prawie tak samo bujną czuprynę jak on, z całym szacunkiem dla jego kędziorków. Wracając jednak do sedna. Kiedy znaliśmy już swoje tereny grzecznie im podziękowaliśmy, ale oni chcieli jechać z nami na plażę. Chcieli również nasz numer telefon oraz wiedzieć gdzie mieszkamy i wpaść do nas. Ostatecznie udało nam się od nich odczepić i pognaliśmy w swoją stronę.
Sprowokowana Twoimi słowami, zgłaszam się jako wierna czytelniczka, przepełniona gorącą wiarą, że jest nas więcej niż trójka. :D :>
OdpowiedzUsuńOjej, to zdjęcie z różowym bucikiem jest rozbrajające!
Pozdrawiam,
Justyna P.:)