Tym razem ekipa składała się z siedmiu osób: Marcina z indonezyjką Lyą, Nataszy, Radany, Remy’ego, który jest przyjacielem Hani poznanym na studiach we Włoszech oraz Łukasza. Łukasz jest doktorantem politologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Napisał książkę o Timorze Wschodnim, a obecnie zbiera materiały do pracy doktorskiej na temat prezydentury Suharto (a może Sukarno?) w Indonezji – prawda to czy nie – mniej więcej te klimaty. Za pośrednictwem tego skromnego bloga skontaktował się ze mną i znalazł się na parę dni w Malang. Przy okazji, mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko wykorzystaniu przeze mnie paru zrobionych przez ciebie zdjęć.
- Co?! – zapytałem i odpowiedziałem jednocześnie marszcząc czoło co zamknęło mu usta.
Po kolejnej godzinie dotarliśmy do pierwszego celu czyli punktu widokowego. Wtedy dopiero Marcin i Łukasz podzielili się ze mną informacją, że z powodu bujania samochodem po górskich i stromych serpentynach niewiele brakowało, a ponownie mieliby przed sobą ostatni posiłek. Po zrobieniu zdjęć i kilku minutach zaczepiania ludzi w celu zaoferowania zdjęcia z przystojnymi chłopcami za jedyne dziesięć tysięcy rupii (photo with handsome boy – sepuluh ribu!) udaliśmy się do jednej z kanciap na coś w stylu śniadania. Pech czy też fart sprawił, że było to to samo miejsce co w trakcie pierwszej wyprawy z tymże niewiele, ale jednak trochę zmienione. Ceny też były zmienione, co oznaczało, że za drogie zupki chińskie ostatnim razem przepłaciłem jeszcze bardziej. Biłem sie później w piersi, że nie negocjowałem tej horrendalnej ceny. Wśród oparów sztucznie przygotowanych produktów spożywczych oraz mocnej kawy i herbaty nie mogliśmy nie poruszyć tematu wycieczki na Lombok i Bali, która miała mieć miejsce następnego dnia.
- Jakimi liniami lecicie? – zapytał Marcin.
- Lion Air – odpowiedziała Radana.
- A Lion Air. Wasz lot będzie wyglądał mniej więcej tak – Marcin wyprostował dłoń na wysokości pół metra po czym przesunął ją lekko w bok i zapikował w dół cały czas szeroko się uśmiechając. Ja śmiałem się pełną gębą.
- To nie jest śmieszne – zaprotestował Remy.
- Wystartujecie, pilot zapyta drugiego, żeby mu podał mapę, a ten mu odpowie: „Panie kapitanie mamy tylko mapę Dżakarty”, na co tamten: „W takim razie lecimy do Dżakarty” – Ja i Marcin nie przestawaliśmy się śmiać.
- Wystarczy – rozkazała Radana.
- Tylko godzina jazdy – powiedział entuzjastycznie.
- No to jedziemy!
Ku uciesze ekipy nie musieliśmy zawracać, a po prostu jechać dalej prosto piaskami wulkanicznymi. Podobało nam się to, bo wyglądało na to, że ta droga jest łatwiejsza. Nic bardziej mylnego. Już po chwili, kierowca w swoim stylu zredukował bieg i znowu siedzieliśmy po uszy w ...piasku. Mieliśmy go już także – naturalnie- po dziurki w nosie, a i morale było niskie. Na szczęście zjawiły się posiłki. I nie mam tutaj na myśli jakichś naleśników albo sałatek. Z pomocą przyszło nam dziesięciu Indonezyjczyków, którzy pchali obok swoje motorki.
Marcin miał najwyraźniej dzień odpoczynku od siłowni, bo stał z boku i nadzorował pracę nie brudząc sobie rąk:
- Podłóżcie kamień! Ale nie tak! To nie jest robota! Jak ten matoł chce to zrobić? – motywował.
Indonezyjczycy przepchnęli samochód kilka metrów dalej. Tam zakopał się znowu. I znowu popchnęli. Wsiedliśmy z powrotem i po pięćdziesięciu metrach znowu wysiadaliśmy i znowu nam pomogli. Po tym incydencie kierowca zaczął jasno myśleć i zdecydował się dać więcej gazu. Rozpędził samochód mocno. Było to o tyle interesujące doświadczenie, że po prawej stronie od nas wystawały betonowe słupy. Wystarczyłoby, żebyśmy wyskoczyli z kolein w prawo i już nigdy więcej nie musielibyśmy pchać samochodu. Tak się jednak nie stało, a samochód wjechał znowu w grubszą warstwę piasku. Kierowca jednak wciąż wciskał gaz odważnie, a my widząc jego determinację oraz to że samochód jednak mimo wszystko zwalnia próbowaliśmy go rozbujać tak jak próbuje się rozbujać huśtawkę to w przód to w tył, ale i tak zatrzymaliśmy się kilka metrów przed drogą asfaltową, co wzbudziło okrzyk zawodu. Tym razem jednak było już pewne, że przejdziemy i tę próbę. Dokonaliśmy ostatniego popchnięcia i życie znowu wydawało się piękne. Opuszczaliśmy kalderę pnąc się w górę asfaltową drogą i oglądaliśmy morze piasku znajdujące się na dole, które kosztowało nas sporo wysiłku.
- Pozamykajcie szyby, włączę klimatyzację.
W chwili gdy to zrobił z lewego przedniego koła zaczęła wydobywać się chmura szarego dymu. Zmieszany, nie bardzo wiedział co robić jednak po chwili zdecydował się wyłączyć silnik. Następnie włączył go ponownie, przejechał dwadzieścia metrów, wyhamował hamulcem ręcznym i zatrzymał się przy małym warungu. Wyszliśmy obejrzeć rozmiary zniszczeń:
- Według mnie wybuchnął płyn hamulcowy i jesteśmy bez hamulców – zawyrokował Marcin.
W oczekiwaniu na decyzję kierowcy co dalej zrobiliśmy sobie sjestę i zamówiliśmy kawę, herbatę oraz jedzenie typu instant i jedni delektowali się chwilą, a inni w ponurych nastrojach próbowali przeczekać najgorsze.
- Mmmm, kawunia, ciepłe bułeczki, czego trzeba nam więcej? – zapytałem retorycznie.
- No nie powiem, bardzo przyjemnie, mógłbym tutaj zostać na dłużej – odpowiedział Marcin biorąc do buzi okrągły kawałek bułki z truskawkowym nadzieniem.
- Czy nie widzicie, że nie działają nam hamulce i nie mamy jak wrócić? – odparowała Radana.
- Mi się bardzo podoba, póki jestem cały i zdrowy mogę tak podróżować – odpowiedziałem.
- Jutro mamy autobus na lotnisko o ósmej i warto byłoby się przygotować do wyjazdu.
Zacząłem estymować:
- Biorąc pod uwagę fakt, że jesteśmy jakieś osiemdziesiąt kilometrów od Malang i przyjmując przeciętną szybkość pięć kilometrów na godzinę daje nam to szesnaście godzin marszu, czyli w Malang możemy być o czwartej rano czyli, jak widzisz, nie mamy się czym martwić. Delektuj się z nami.
- I obsługę mają miłą – dodał Marcin patrząc na przygotowującą posiłek Lyę.
Po godzinie przerwy, na polecenie kierowcy zapakowaliśmy się z powrotem do samochodu i powolutku ruszyliśmy przed siebie. Tuż przed wejściem w pierwszy zakręt kierowca zaczął hamować hamulcem ręcznym.
- Boże, jedziemy bez hamulców! – wykrzyknęła Radana i zaczęła płakać.
Atmosfera była napięta niczym struna bandżo. Poruszaliśmy się w miarę wolno, ale drogi w tej części Indonezji mają to do siebie, że składają się na przemian ze wzniesień i OBNIŻEŃ, a jak taka budka zacznie zjeżdżać to lepiej, żeby na jej drodze niczego nie było. Zacząłem estymować prawdopodobieństwo wyjścia z tego cało:
- Jak oceniasz nasze szanse Marcin?
- Według mnie to musimy w coś w końcu przypieprzyć – odpowiedział z defetyzmem.
- Co o tym sądzisz Lya? – zapytałem dziewczynę Marcina.
- Jest dobrze – uspokoiła mnie. Jej zdanie jako osoby, która powinna znać tutejsze realia najlepiej liczyło się dla mnie najbardziej.
- Powinniśmy się zatrzymać i donieść o tym na policję! – zaproponował Łukasz.
- Stary, to nie jest cywilizowany kraj. Pójdziesz na policję to cię spałują i jeszcze każą zapłacić, bo jesteś biały. To są inne realia – odpowiedział Marcin.
Radana wciąż płakała, ale my jechaliśmy dalej. O dziwo, jeszcze się nie rozbiliśmy. Odbiliśmy z drogi w kierunku wodospadu.
- Kesiu, jedziemy dalej zobaczyć wodospad... – zauważyła Lya.
- Oczywiście, że tak. Po to tu jestem – pomyślałem.
- NIE!!! – krzyknęłą grupka innowierców. Natasza, Radana, Łukasz i Remy chcieli jak najszybciej rejterować do gniazdka w Malang.
Razem z Marcinem wstrzymaliśmy się od komentarza. Z praktycznego punktu widzenia byliśmy co najwyżej kilka kilometrów od wodospadu i biorąc pod uwagę fakt, że dalsza droga powrotna wyglądała najnormalniej w świecie i przebiegła bez żadnych usterek tym bardziej szkoda straconej szansy. Gdyby nie ta ucieczka wyprawę oceniłbym maksymalnie wysoko. A tak, brakowało tej wisienki na torcie. Ech, życie...
ten Marcin to chyba niezly dowcipas, wnoskujac po tym co tutaj przeczytalem:)
OdpowiedzUsuń