piątek, 4 września 2009

Wulkan Bromo


Indonezja to obszar bardzo aktywny sejsmicznie. W wyniku położeniu na styku płyt: sundajskiej, australijskiej oraz birmańskiej w aktywnej strefie subdukcji kraj jest narażony na trzęsienia ziemi (link). Z drugiej strony, wulkany dostarczają ludziom bardzo żyznych gleb oraz niezapomnianych wrażeń wzrokowych. Jedną z głównych atrakcji Jawy Wschodniej jest wyprawa na wulkan Bromo.
***
Aby dotrzeć na punkt widokowy, z którego roztacza się widok na wulkan należy pokonać długie kilometry cieniutkich serpentyn otoczonych dziką roślinnością. Najczęściej robi się to w całkowitej ciemności, przy gwieździstym niebie, aby zdążyć na wschód słońca. Na górze jest naprawdę pieruńsko zimno, a serwowane tutaj gorące zupki chińskie wcale nie są tanie i ogrzewają tylko na chwilę. Właściciel przybytku, w którym się na godzinę zatrzymaliśmy może nie miał zębów w zbyt dobrym stanie, a oczy mu się rozjeżdżały w różne strony, ale gdy nas zobaczył natychmiast wygramolił się razem z żoną z materaca, ziewnął i podstawił nam coś w stylu piecyka. Piecyk to oczywiście za dużo powiedziane. To przypominało bardziej małe wiadereczko z żarzącym się węglem. Może i biednie wyglądaliśmy tak siedząc na dziecięcych krzesełkach otuleni w koce z wystawionymi do ciepła rękami, ale za to na pewno łatwiej nam było przetrwać ten mróz. Kiedy dało się w powietrzu wyczuć, że słońce jest tuż tuż, zdecydowaliśmy się opuścić nasze ciepłe gniazdko, tym bardziej, że węgiel był na wyczerpaniu, a zezowaty Indonezyjczyk nie przejawiał ochoty do podrzucenia dodatkowego surowca. Zrobiliśmy jeszcze kilkadziesiąt metrów w górę i dotarliśmy na punkt widokowy. Gdy słońce zaczęło stopniowo wstawać i zmniejszać nasze poszerzone od braku światła i snu źrenice, z otwartą buzią podziwialiśmy to, co nam pokazało. Nieznane jeszcze piękno chwytało za gardło tak mocno, że wyrywało krzyk serca, a niektórzy chcieli bez końca fotografować przyrodę i nie tylko. Gdy w końcu aparat zaczął odmawiać posłuszeństwa ruszyliśmy dalej.
***
To co widać na zdjęciach to kaldera Tengger o średnicy szesnastu kilometrów, w której znajduje się pięć wulkanów. Bromo to ten dymiący o wysokości 2329 m n.p.m. i średnicy krateru około 700 metrów. W tle widać również najwyższy wulkan Jawy – Semeru (3676 m n.p.m.). Bromo jest aktywnym wulkanem. Istnieje zagrożenie, że w każdej chwili może wybuchnąć tak jak to się ostatnio stało 8 czerwca 2004 roku, którego trzydziestominutowa erupcja spowodowała śmierć dwóch osób (zdjęcie). Jest to także obiekt kultu dla tubylców. Według legendy, pod koniec piętnastego wieku, kiedy królestwo Majapahit ze Wschodniej Jawy przeżywało trudne czasy, księżna królestwa Roro Anteng oraz jej mąż Joko Seger powrócili do regionu Bromo i ustanowili oddzielne księstwo, które nazwali Tengger. Region zaczął się dobrze rozwijać, jednak księżna nie mogła urodzić dziecka. Roro Anteng i Joko Seger wspięli się na wulkan i modlili do bogów o pomoc. Bogowie zgodzili się pod warunkiem, że ostatnie urodzone dziecko zostanie poświęcone w kraterze wulkanu. Królewska para przystała na to i niedługo później na świat przyszło pierwsze dziecko. W następnych latach parze urodziło się jeszcze 24 dzieci. Jednakże, kiedy księżniczka dowiedziała się, że dwudzieste piąte dziecko – Kesuma ma zostać poświęcone bogom, nie mogła zmusić się do wypełnienia umowy. W gniewie, bogowie uaktywnili wulkan i ostatecznie nie było innego wyjścia jak tylko poświęcić dziecko. Niedługo później jego głos został usłyszany i nakazywał on Tengger oraz ich potomkom świętować i składać dary w kraterze wulkanu każdego roku. Po dziś dzień, rytualne modlitwy i tradycyjne przedstawienia, które składają się na ceremonię Kasodo są wystawiane o północy w pełnię księżyca we wsi Ngadisari, po czym wszyscy gromadzą się u podnóża Bromo.
***
Po zapierającym dech w piersiach wschodzie słońca ruszyliśmy na dół do środka kaldery, by przejść przez morze piasku wulkanicznego i wspiąć się na krawędź krateru.
- Koń. Bardzo dobry. Dwadzieścia tysięcy – wyrecytował beznamiętnie tubylec.
- Nie, nie, my w zupełnie inną stronę – odpowiedziała Hania na tę propozycję.
- Koń. Dwadzieścia tysięcy – zawołał kolejny kilka kroków dalej.
- Już mamy.
Po trzydziestu minutach wędrówki w pyle i kurzu, odrzuceniu kilkudziesięciu ofert przejażdżki konnej, odbyciu toalety oraz wspinaczce po ponad 200 schodach przebojem wdarliśmy się na szczyt, czyli na krawędź krateru, z której mogliśmy podziwiać kaszlący wulkan od środka oraz niesamowity krajobraz na zewnątrz. Jeśli chodzi o środek wulkanu to śmierdzi zgniłym jajkiem, także jeśli ktoś preferuje tę nutę zapachową to będzie zachwycony. Co do widoku na to, co jest dookoła to jest on nieziemski, wręcz marsowo-księżycowy. Gdyby ktoś mnie kiedyś zapytał jak wygląda skrzyżowanie piosenki Dust in the Wind z filmem Rio Bravo to odpowiedziałbym, że właśnie tak:

2 komentarze:

  1. Jestem zachwycona twoja odwaga i stylem jakim to opisujesz/takim podroznikiem szukajacym wrazen moze byc tylko moj siostrzeniec/zagladam codziennie/Julia

    OdpowiedzUsuń
  2. Super "wulkaniczna" wycieczka i piękne zdjęcia - szkoda, że mnie tam nie było. Moze kiedyś też to zobaczę na własne oczy :-) Pozdrawiam Michał

    OdpowiedzUsuń