wtorek, 8 września 2009

Wyspa Sempu

Indonezja jest krajem składającym się na Archipelag Malajski w skład, którego wchodzi około dwadzieścia tysięcy wysp.
Z tego, około osiemnaście tysięcy należy do Indonezji. Większość z nich to małe, niezamieszkane wysepki, które urzekają swoim urokiem i dziewiczością. Jedną z takich wysp jest oddalona o dwie godziny jazdy od Malang, leżąca na południe od Jawy wyspa Sempu.
***
Podróż na wyspę Sempu zawdzięczam Tavishowi – Australijczykowi, który jest jednym z mieszkańców Domu przy ulicy Czekoladowej i który otrzymał od uniwersytetu samochód z kierowcą na cały dzień. Oczywiście, część pozostałych lokatorów podczepiła się pod tę wyprawę i rano, niewyspani, z przymkniętymi oczami, przy majaczeniu dobiegającym z meczetu, w siedem osób zapakowaliśmy się do Daihatsu Xenia. Trudno powiedzieć, co leżenie na plaży ma wspólnego z pisaniem przez Tavisha pracy na temat Rekreacyjnej Kultury Łowienia Ryb w Indonezji, ale kogo to obchodzi. Czas potrzebny na dotarcie do celu został przez nas wykorzystany różnie. Jedni zdecydowali, że spróbują się przespać, inni oddali się urokom podróży, czyli podziwianiu kolejnych wspaniałych obrazów pagórków i wzgórz porośniętych zachwycającymi palmami. Ja natomiast, próbowałem wychwycić o czym Tavish rozmawiał z kierowcą. Na tyle na ile mój język indonezyjski pozwolił mi wyłapać, poruszone zostały tematy korupcji, praw kobiet, indonezyjskich polityków oraz ormiańskich filmów animowanych z lat sześćdziesiątych, ale co do tego ostatniego to nie jestem pewien.
Po dotarciu na wybrzeże Jawy, w oczekiwaniu na przeprawę na wyspę, odwiedziliśmy tamtejszy warung, czyli coś w stylu restauracji. W środku było to podobne do skansenu, w którym dodatkowo można kupić jakieś chińskie bibeloty oraz tanie batoniki. Ponadto – do czego już przyzwyczaiłem się w miejscach poza miastami – podawano tam ryż z jakimś mięsem mimo, że nigdzie nie było wspomniane ani słowem o żadnym ciepłym jedzeniu. Prawdopodobnie minie jeszcze kilkadziesiąt lat zanim ktoś wpadnie na wydrukowanie jakiegoś menu i powieszenie go na ścianie. Nasz indonezyjski łącznik – Maksum postarał się o załatwienie nam jakiejś łodzi, którą moglibyśmy dopłynąć do miejsca destynacji. Jego rolą jest przekonywanie, że wcale nie jesteśmy tacy biali na jakich wyglądamy i nie śpimy na pieniądzach. Zazwyczaj średnio udaje mu się obniżyć cenę, ale za to był już w paru miejscach i wie co, gdzie i jak. Maksum przekonał miejscowego wieśniaka do przetransportowania nas na jego rozklekotanej i głośnej jak dyskoteka łajbie za równowartość trzydziestu złotych. Weszliśmy na pokład i po niedługim rejsie dopłynęliśmy do małej zatoczki przy wyspie i w otoczeniu lasów namorzynowych opuściliśmy łódź. Tam zostaliśmy pozostawieni sami sobie.
***
To co przyciąga tutaj ludzi to przepiękna błękitna laguna. Aby do niej dotrzeć należy jednak wcześniej odbyć - w zależności od warunków - przynajmniej jednogodzinną wędrówkę przez dżunglę. Żądni odkrycia nowych terenów, niczym Indiana Jones ruszyliśmy przed siebie i zanurzyliśmy się w gęstym, pierwotnym lesie. Takim jak u początków cywilizacji. I tak samo go przemierzaliśmy. Na stopach, przeciwstawiając swoją moc i umiejętności dzikim siłom natury. Przetrwa najbardziej zwinny – takie panuje tutaj prawo.
- Nie wszystkim się powiodło – powiedział Tavish, gdy schylił się i podniósł z ziemi część pozostawionego wisiorka.
Szliśmy dalej w upale, omijając węże, liany oraz drzewa o ogromnych trójkątnych korzeniach. Przeskakiwaliśmy ponad konarami, przechodziliśmy na balach z drewna ponad wodą i przyklejaliśmy się do zbocza. Nieźle spoceni i zmęczeni dotarliśmy na plażę.
***
W amoku odkrywcy wdrapaliśmy się na początek na skały i staliśmy oniemiali przed bezkresnym ogromem Oceanu Indyjskiego. Rozpościerał się przed nami widok epicki, wręcz katalogowy. Wspaniała woda aż po horyzont. Uderzenia fal o wysoki na kilkadziesiąt metrów klif wyspy. Intensywnie zielona flora próbująca chować się w porowatych skałach wulkanicznych. Parę kilometrów od wybrzeża dwie inne małe wyspy, uformowane rękoma oceanu na wzór spodków albo odwróconych kapeluszy. Wstrząs poezją bezkresnej głębi wody wdał się także we znaki Hani, która wydała zdławione westchnienie. Oglądaliśmy to wszystko w cichości, chociaż w uszach szumiało nieskończonością błękitnego żywiołu, a w środku grało Dziewiątą Symfonię Beethovena. A kiedy się obróciliśmy, mieliśmy przed sobą doskonały obraz całej laguny. Hania znowu cicho załkała. Musiałbym mieć serce z kamienia, a duszę z budyniu, by nie zachłysnąć się tą przyrodą. Żadne słowa nie są w stanie oddać wyobrażenia jej cudowności. Musieliśmy zejść - plaża czekała, żeby ją zdobyć na dobre, więc rzuciliśmy się w jej ramiona.
Było nam tam dobrze, coraz lepiej, rozkosznie, wręcz niebiańsko. Diamentowa woda, złoty piasek, bujna roślinność.
- Ach, życie w tropikach – pomyślałem.Muskanie delikatnym tchnieniem wietrzyka odświeża, a tropikalne ciepło zabija wszelkie myśli. Powabne obrazy i lazurowe roziskrzenia dźgają wzrok i nadają momentowi nieśmiertelności. W takim miejscu mamy do czynienia z bezczasem. Czas płynie, ale jak – nie wiadomo i nikogo to nie obchodzi, bo z raju nie ma sensu się ruszać. Tylko leżeć, pachnieć i ćwiczyć umiejętność odpoczywania. Sjesta, sielanka, dolce far niente. Nie chciało się stamtąd wracać, chciało się zostać i cieszyć życiem. Ale z drugiej strony, wędrówka przez dżunglę też ma swoje pobudzające działanie, a dalej są inne miejsca warte zobaczenia i doświadczenia. Bez zbędnych słów, niesamowicie odprężeni spakowaliśmy swoje rzeczy i ruszyliśmy z powrotem.
***
Ludzie mówią, że podróże kształcą. A ja mówię, że podróże męczą, ale i tak warto.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz