czwartek, 27 sierpnia 2009

Good Bye, Jakarta!

- Myślisz, że w Malang będę bardzo egzotyczny jako biały człowiek?
- Tak – lekko się uśmiechnęła.
- Będą we mnie rzucać jajkami albo bananami?
- Z pewnością – roześmiała się.
Ostatnie minuty w Dżakarcie spędziłem na rozmowach z dwiema uroczymi Indonezyjkami oraz szlifowaniu mojego indonezyjskiego:
Dimana saya bisa beli pisang? – Gdzie mogę kupić banana? Albo: Dimana taxinya? – Gdzie moja taksówka? Drugie pytanie zamierzałem wypróbować natychmiast na osobie, która jest wysłannikiem z mojej uczelni i miała mnie dowieźć na miejsce. Pak, bo tak ma na imię, siedział na krawężniku i od trzydziestu minut czekał na taksówkę, którą mieliśmy dotrzeć na dworzec kolejowy.
- Pak, dimana taxinya?!
Pak popatrzył w jakiś oddalony przed nim punkt, machnął prawą ręką w geście bezsilności, wymamrotał coś niezrozumiałego, kiwnął głową i się uśmiechnął.
- Widzę, że macie jakiś problem, mogę wam pomóc? – zapytał grubszy mężczyzna po czterdziestce o mocno ciemnej karnacji.
Nie wiedząc zbytnio o co temu człowiekowi chodzi odpowiedziałem, że żadnego problemu nie ma i czekamy razem na taksówkę. To wystarczyło, żebyśmy na dobre zaczęli rozmawiać. Jak się okazało był to bardzo uprzejmy Saudyjczyk spędzający w Indonezji wakacje, bo jak powiedział tutaj tanio i chłodno. Przekazał mi kilka wskazówek na temat przystosowania się do życia w Indonezji oraz tego na co i jak powinienem uważać. Mogłem również poznać jego opinię na temat miejsca, do którego się udawałem:
- Malang? Byłem tam tydzień temu. Piękne miasto. Bardzo przyjaźni ludzie i chłodno. Spodoba ci się.
- Mam nadzieję. Mam zamiar tam spędzić rok.
- Rok? Jedziesz na jakieś studia?
- Tak, będę studiował język indonezyjski.
- Och, poradzisz sobie, to prosty język. Mówię ci, będziesz zadowolony z Malang
***
Wkrótce po budującej rozmowie z Saudyjczykiem podjechała taksówka, zapakowaliśmy cały majdan i ruszyliśmy na stację kolejową. Tam, w oczekiwaniu na pociąg postanowiłem usiąść obok Fi – Madagaskarki, z którą przyjdzie mi uczyć się języka indonezyjskiego w tej samej uczelni. Wepchnąłem się więc między nią a jakąś starszą Indonezyjkę, która wraz z kilkoma mężczyznami również czekała na pociąg i się rozsiadłem. Uśmiechnęła się do mnie. Odwzajemniłem uśmiech. Chciała zrobić sobie ze mną zdjęcie. Potem drugie. Potem dołączyli jej towarzysze, najpierw w trójkę, następnie w czwórkę. Z Fi, bez Fi, z ręką na barku, z ręką w powietrzu. Ogólnie rzecz biorąc sporo zdjęć. Czułem się dosyć specyficznie, mniej więcej tak jak czuje się jakiś rzadko spotykany okaz w zoo, z tym wyjątkiem, że mnie nikt nie częstował cukierkami. I tak bardzo się mną nie opiekowano. I nie podawano mi moich ulubionych przysmaków, na przykład barszczu czerwonego z uszkami. Co prawda mój opiekun wziął do pociągu jakieś tam chrupki i mandarynki, a w środku mieliśmy mieć też ciepły posiłek, ale ze względów bezpieczeństwa zdecydowałem, że będę pościć, żeby mój żołądek nie sprawił mi rewolucji, w co tu dużo mówić, nienajlepszym ku temu miejscu. Muszę przyznać, że Indonezyjczycy czerpali z fotosesji nie lada radochę. Podobnie jak dwójka Słowaczek, które przypatrywały się temu wszystkiemu kilka metrów dalej. Troszeczkę później im też dostało się po fotce. Mimo to, w oczach Fi król był tylko jeden:
- Jesteś gwiazdą – podsumowała.
A ja zacząłem się zastanawiać jakie interesujące sytuacje przydarzą mi się w Malang.
***
W końcu nasz pociąg nadjechał i rozpoczęliśmy dalszą, siedemnastogodzinną peregrynację przez Jawę. Z okna pociągu roztaczał się inny widok Dżakarty niż ten z taksówki. Zanim pociąg wydostał się z miasta naszym oczom ukazał się stos slumsów upchanych jeden przy drugim oraz góry śmieci. W oddali epicko połyskiwały wspaniałe osiągnięcia współczesnej architektury. O Dżakarcie można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że jest to dobre miasto do życia i takie opinie można usłyszeć nawet od samych mieszkańców. Na pewno nie jej piękno sprawiło, że mieszka tutaj kilkadziesiąt tysięcy ekspatów (niektóre statystyki mówią o trzystu tysiącach, dokładna liczba nie jest znana).
Po niespełna godzinie słońce zaszło i jedyne, co mogłem podziwiać to tłuste plamy na szybach pociągu. Uwięziony w ciemności na około 12 godzin w klasie executive musiałem znosić tortury w postaci totalnie badziewnych indonezyjskich filmów akcji, których oglądanie było tak przyjemne jak upadek ze schodów, a następnie islamskich bajeczek propagandowych, którymi zostaliśmy poczęstowani tuż przed rankiem. Na dodatek, jakby tego było mało, na deser odgrzano nam ten sam żenujący indonezyjski film, który puszczono wcześniej. Dla niewtajemniczonych powiem tylko, że seria Piątek Trzynastego to przy tym ciacho z kremem waniliowym. Gdy około szóstej rano słońce zaczęło żwawo wstawać, moje oczy mogłem skupić na czymś innym. A było na czym. Okazało się, że dopłynąłem aż na pola malowane ryżem rozmaitem. Cudowne widoki, wspaniała zieleń panoramicznych nizin i powiewających palm doprowadziły mój umysł do stanu całkowitego wyłączenia. Oglądając te krajobrazy natychmiast przypomniały mi się wszystkie najznamienitsze opisy przyrody z dzieł tak wybitnych pisarzy jak Mickiewicz, Orzeszkowa i Reymont, których nigdy nie chciało mi się przeczytać. Kolory były tak soczyste, że poczułem się jakbym lądował na obcej planecie. Tylko pracujący na polu Indonezyjczycy wydawali się być nieporuszeni tym naturalnym pięknem.
***
Gdy około 10 mój współtowarzysz siedzący obok nagle zbudził się z niedźwiedziego snu, okazało się, że przybyliśmy do Malang.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz