kierowcą (vide Wulkan Bromo). Tym razem wyglądało to odrobinę inaczej. Wyruszyliśmy we trzech: ja, Jacek i Marcin. Nasze motorki dziarsko gnały przed siebie z prędkością wysportowanego geoparda na szerokiej ulicy wybiegającej z Malang. Ale prawdziwa przygoda zaczęła się, gdy zaczęliśmy się wspinać. Na początku nie było źle – jechaliśmy wciąż drogami asfaltowymi. Sprawa się zmieniła, gdy zostaliśmy zatrzymani wjeżdżając do Parku Narodowego Bromo-Tengger-Semeru. Człowiek pilnujący przejazdu zaprosił nas do swojego biura i palcem pokazał pozycję w cenniku u samej góry: film przyrodniczy – dwa miliony rupii, pozycja druga: sesja zdjęciowa w plenerze –
półtora miliona rupii. Czy wyglądaliśmy na ekipę National Geographic – trudno powiedzieć. Skończyło się na zwykłych biletach wstępu, za które w sumie zapłaciliśmy pięć tysięcy rupii. W międzyczasie byłem molestowany przez może jedenasto-dwunastoletniego chłopca, który najwyraźniej był synem strażnika i przez kilkadziesiąt sekund bez żadnego skrępowania szczypał mnie w rękę i pociągał za włoski, a brązowe oczy świeciły mu się jak żarówki.Dalej jechaliśmy już po kamieniach z prędkością królika, który przeskakuje z jednej kępki trawy na drugą. Nieźle trzęsło – tyle mogę powiedzieć. Po drodze napotkaliśmy wioskę, a że byliśmy głodni postanowiliśmy znaleźć miejsce, w którym można kupić posiłek. W korowodzie, pomalutku przejechaliśmy przez główną ulicę wioski, ale jedyne co napotkaliśmy to starszego Indonezyjczyka, który powiedział, że wskaże nam odpowiednie miejsce. Jak się okazało zaprowadził nas do swojego mieszkania jednak zauważając, że jego domowe pielesze zostały zamieszkane en masse przez muchy zwialiśmy stamtąd. W wiejskim sklepiku nie było lepiej i o pustych żołądkach, ale z nakarmionymi pachnącą górską benzynką motorami ruszyliśmy dalej.
Uprzedzając fakty powiem, że nie dotarliśmy pod sam Wulkan Bromo, ponieważ zdecydowaliśmy się go objechać w poszukiwaniu wspaniałych widoków. I powiem szczerze, że drugi raz bym tego nie zrobił. Nasza dalsza tułaczka przypominała swoimi warunkami drogowymi raczej wyprawę Camel Trophy, do której powinniśmy wyruszyć motorami enduro a nie jak w moim przypadku automatycznym skuterem miejskim w posiadaniu, którego byłem od tygodnia. Pokryci ciemnym piachem do pasa przypominaliśmy w kaskach Arabów, którzy zamienili wielbłądy na motorki w poszukiwaniu nowych złóż ropy naftowej aniżeli białych,
którzy wyruszyli na wulkan Bromo, żeby się przejechać. Dotarliśmy nawet pod najwyższą górę Jawy –wulkan Semeru (wysokość 3676 m n.p.m.), a dokładniej do bazy, z której wyruszają wyprawy ludzi, którzy chcą go zdobyć. Tam w końcu posililiśmy się świeżo przyrządzonymi chińskimi zupkami, a ja zacząłem się zastanawiać czy to świszczenie, które zacząłem słyszeć przy ruszaniu motorkiem nie spowoduje, że zostanę w okolicy na dłużej. Droga powrotna przewidywała głównie zjeżdżanie w dół. Na początek zostaliśmy wystawieni na najcięższą próbę jaką był stromy zjazd po skałach i piasku. Aby go pokonać staczaliśmy motorki wyłącznie siłą hamulców, rąk oraz nóg. Osiągaliśmy prędkość ślimaka winniczka, który ma pod wiatr. Gdy wyprzedzili nas jadący na motorze Indonezyjczycy pomyśleliśmy, że gdybyśmy mieli większe doświadczenie w tego typu wojażach moglibyśmy zjechać szybciej. Kiedy kilka metrów przed nami wylądowali oni bokiem w krzakach zmieniliśmy zdanie. Na szczęście nic im się nie stało i przy naszej skromnej pomocy mogli kontynuować podróż. Później były zjazdy, zjazdy oraz kolejne zjazdy. Wszystkie pokonywałem jedynie przy użyciu hamulców, zapominając o silniku, który zresztą gasł mi, gdy nie dodawałem gazu. Ostatecznie wyprawę oprócz świszczenia przy ruszaniu okupiłem utratą najważniejszego urządzenia obok rączki do dodawania gazu czyli klaksonu oraz wgnieceniem rury wydechowej.




Brak komentarzy:
Prześlij komentarz