skip to main |
skip to sidebar
Wycieczki motorowe
Podróżowanie indonezyjskimi drogami jest nieustanną walką z przeciwnościami. Nawet jeśli nie pokonuje się górskich serpentyn, których prosta jest długa na dwadzieścia metrów albo nawierzchnia pamięta epokę kamienia łupanego to i tak na lepszych drogach, które pozwalają na osiągnięcie wyższych prędkości może przed nami wyskoczyć głęboka dziura, w której zostawimy koło, albo wybrzuszenie, po którym można przeskoczyć na drugą stronę świata. Dla kogoś kto chce się poruszać niezależnie istnieją dwie opcje: Albo kupić samochód i bezpiecznie oraz wolno poruszać się do celu albo jeździć motorem szybciej i z zastanowieniem czy następny zakręt nie będzie ostatnim. Ja wybrałem tę drugą opcję.***Niech was nie zmyli jego drapieżny wygląd i płomienie na karoserii – to nie jest ścigacz. To Yamaha Mio Soul. I chociaż w nazwie ma „duszę” w liczbie pojedynczej to jestem przekonany, że więcej osób straciło na nim życie. Pojemność skokowa: 113 centymetrów sześciennych. Prędkość maksymalna: 100 kilometrów na godzinę. Nie o osiągi jednak tutaj chodzi a o wygląd, który jest sensacyjny. W środku jest niewielki bagażnik tak jak w Bugatti Veyron. Zmieści się do niego kilka żab, więc jeśli ktoś prowadzi francuską restaurację to się nada. Ponadto to automat, a więc nie traci czasu na zmianę biegów i można bardziej skupić się na tym co dzieje się z przodu (czytaj: jest wolniejszy i więcej pali). Jeżdżąc na nim i wymijając inne motorki można poczuć się jak John Travolta w Gorączce Sobotniej Nocy. Niektórzy mogą się przyczepić, że został stworzony dla ludzi używających kremów nawilżających do twarzy, ale ja mam to gdzieś.***Najbardziej urokliwą wycieczką motorową w jakiej wziąłem do tej pory udział była wyprawa na Bromo. Druga podczas mojego pobytu w Indonezji, z tymże pierwsza została pokonana wynajętym samochodem z kierowcą (vide Wulkan Bromo). Tym razem wyglądało to odrobinę inaczej. Wyruszyliśmy we trzech: ja, Jacek i Marcin. Nasze motorki dziarsko gnały przed siebie z prędkością wysportowanego geoparda na szerokiej ulicy wybiegającej z Malang. Ale prawdziwa przygoda zaczęła się, gdy zaczęliśmy się wspinać. Na początku nie było źle – jechaliśmy wciąż drogami asfaltowymi. Sprawa się zmieniła, gdy zostaliśmy zatrzymani wjeżdżając do Parku Narodowego Bromo-Tengger-Semeru. Człowiek pilnujący przejazdu zaprosił nas do swojego biura i palcem pokazał pozycję w cenniku u samej góry: film przyrodniczy – dwa miliony rupii, pozycja druga: sesja zdjęciowa w plenerze – półtora miliona rupii. Czy wyglądaliśmy na ekipę National Geographic – trudno powiedzieć. Skończyło się na zwykłych biletach wstępu, za które w sumie zapłaciliśmy pięć tysięcy rupii. W międzyczasie byłem molestowany przez może jedenasto-dwunastoletniego chłopca, który najwyraźniej był synem strażnika i przez kilkadziesiąt sekund bez żadnego skrępowania szczypał mnie w rękę i pociągał za włoski, a brązowe oczy świeciły mu się jak żarówki.
Dalej jechaliśmy już po kamieniach z prędkością królika, który przeskakuje z jednej kępki trawy na drugą. Nieźle trzęsło – tyle mogę powiedzieć. Po drodze napotkaliśmy wioskę, a że byliśmy głodni postanowiliśmy znaleźć miejsce, w którym można kupić posiłek. W korowodzie, pomalutku przejechaliśmy przez główną ulicę wioski, ale jedyne co napotkaliśmy to starszego Indonezyjczyka, który powiedział, że wskaże nam odpowiednie miejsce. Jak się okazało zaprowadził nas do swojego mieszkania jednak zauważając, że jego domowe pielesze zostały zamieszkane en masse przez muchy zwialiśmy stamtąd. W wiejskim sklepiku nie było lepiej i o pustych żołądkach, ale z nakarmionymi pachnącą górską benzynką motorami ruszyliśmy dalej.Uprzedzając fakty powiem, że nie dotarliśmy pod sam Wulkan Bromo, ponieważ zdecydowaliśmy się go objechać w poszukiwaniu wspaniałych widoków. I powiem szczerze, że drugi raz bym tego nie zrobił. Nasza dalsza tułaczka przypominała swoimi warunkami drogowymi raczej wyprawę Camel Trophy, do której powinniśmy wyruszyć motorami enduro a nie jak w moim przypadku automatycznym skuterem miejskim w posiadaniu, którego byłem od tygodnia. Pokryci ciemnym piachem do pasa przypominaliśmy w kaskach Arabów, którzy zamienili wielbłądy na motorki w poszukiwaniu nowych złóż ropy naftowej aniżeli białych, którzy wyruszyli na wulkan Bromo, żeby się przejechać. Dotarliśmy nawet pod najwyższą górę Jawy –wulkan Semeru (wysokość 3676 m n.p.m.), a dokładniej do bazy, z której wyruszają wyprawy ludzi, którzy chcą go zdobyć. Tam w końcu posililiśmy się świeżo przyrządzonymi chińskimi zupkami, a ja zacząłem się zastanawiać czy to świszczenie, które zacząłem słyszeć przy ruszaniu motorkiem nie spowoduje, że zostanę w okolicy na dłużej.
Droga powrotna przewidywała głównie zjeżdżanie w dół. Na początek zostaliśmy wystawieni na najcięższą próbę jaką był stromy zjazd po skałach i piasku. Aby go pokonać staczaliśmy motorki wyłącznie siłą hamulców, rąk oraz nóg. Osiągaliśmy prędkość ślimaka winniczka, który ma pod wiatr. Gdy wyprzedzili nas jadący na motorze Indonezyjczycy pomyśleliśmy, że gdybyśmy mieli większe doświadczenie w tego typu wojażach moglibyśmy zjechać szybciej. Kiedy kilka metrów przed nami wylądowali oni bokiem w krzakach zmieniliśmy zdanie. Na szczęście nic im się nie stało i przy naszej skromnej pomocy mogli kontynuować podróż. Później były zjazdy, zjazdy oraz kolejne zjazdy. Wszystkie pokonywałem jedynie przy użyciu hamulców, zapominając o silniku, który zresztą gasł mi, gdy nie dodawałem gazu. Ostatecznie wyprawę oprócz świszczenia przy ruszaniu okupiłem utratą najważniejszego urządzenia obok rączki do dodawania gazu czyli klaksonu oraz wgnieceniem rury wydechowej.***I mimo, że z wycieczki byłem bardzo zadowolony to nie zrobiłbym tego po raz drugi. Chociaż z drugiej strony...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz