poniedziałek, 5 kwietnia 2010

Skazany na Tajów

Nie było mnie przez dłuższy czas co mogę tłumaczyć tym, że nie działo się nic ciekawego o czym mógłbym napisać (aaaa, kłamczuszek ze mnie...). Z lenistwa czy też braku weny wziąłem sobie wolne. Postanowiłem jednak, że dosyć już leżenia na basenie, popijania schłodzonego Mojito kiedy kelner przeciera moje okulary przeciwsłoneczne, a ja staram się ostudzić zapały odpoczywających modelek i dlatego udałem się w podróż i powracam z opisem tego co wydarzyło się w stolicy kulturalnej Jawy czyli Yogyakarcie. Do Yogyakarty pojechałem razem z trzema Tajkami i w ramach cięcia kosztów mieszkałem również z Tajami. Jak się okazuje przebywanie z grupką Tajów to dość specyficzne doświadczenie o czym za chwilę.
***
Yogyakarta to prawie trzymilionowe miasto i chyba główny ośrodek turystyczny na Jawie ze względu na blisko położone kompleksy świątyń Borobudur , Prambanan jak i Pałac Sułtański w samym mieście. W zwiedzaniu pałacu nie było nic specjalnie ciekawego ani inspirującego poza spotkaniem uśmiechającego się geja oraz odkrywaniu liczby dzieci kolejnych sułtanów (5 – mało, 27 - chcemy więcej, 87 – TAK!!!). Pałac Sułtański jest położony w pobliżu głównej turystycznej ulicy – Malioboro. Przy niej dziesiątki riksz, setki sklepów z batikiem i tysiące pamiątek. W bocznych uliczkach liczne hotele, restauracje oraz agencje turystyczne. I mimo, ze przechadzałem sobie ulicami sam na pewno samotnie czuć się nie mogłem. Jak zwykle w Indonezji zawsze znajdzie się ktoś kto będzie chciał pogadać. A to jakiś pracownik biura podróży będzie chciał mi wcisnąć jakąś wycieczkę, a to ktoś mnie zapyta dokąd idę, ktoś tam po paru minutach rozmowy wspomni coś o prostytutkach albo będzie chciał sprzedać batik. Usiądziesz, ktoś podejdzie zapyta skąd jesteś, itd., itp.
***
Borobudur zwiedziałem już w towarzystwie trzech Tajek. Świątynia jak na światowej sławy dziedzictwo kulturalne ludzkości nie zachwyciła. Och, ładny widok z góry ot, co. Dość szybko ją opuściliśmy i udaliśmy się w kierunku wyjścia z obiektu. Nie było to jednak łatwe, gdyż zostaliśmy zaatakowani przez hordę sprzedawców rupieci. Gdy nas zobaczyli natychmiast poczuli zapach świeżej gotówki i ruszyli bezlitośnie jak armia Turków Seldżuckich. Gdyby Biblię pisano dzisiaj sprzedawcy pod Borobudur mogliby być jedną z plag egipskich. Nie ma dla nich takich słów jak „nie chcę”, „nie podoba mi się”, jest tylko „ile?”. Myślałem, że to na mnie skupi się uwaga, a
Tajki będą chciały jak najszybciej uciec. Byłem w wielkim błędzie. Tajki były po prostu w swoim żywiole. Zestawy drewnianych ludzików, łyżeczki, figurki, maski, wachlarze i wiele innych, wszystko znikało z torb sprzedawców. W obłędzie tego chaosu ten sam sprzedawca oferował ten sam przemiot dwóm różnym osobom stojącym od siebie w odległości jednego do dwóch metrów w dwóch różnych cenach. Na przykład mi oferował statuetkę buddy za 3 złote, która po trzech minutach została kupiona przez jedną z Tajek za 6 złotych o czym dowiedziałem się po fakcie. Obładowani pakunkami jak hinduscy tragarze wystartowaliśmy ponownie chcąc przebrnąć do wyjścia. Naiwnością byłoby przypuszczać, żeby dano nam spokój. Ci sami jak i nowi sprzedawcy krzyczeli i przyklejali się do nas z determinacją głodnego komara. Już darowałem sobie jakiekolwiek słowa i parłem do przodu, a ceny spadały z kolejnymi metrami. Ci którzy dorwali Tajki (uznaliśmy, że mamy większe szanse powodzenia jeśli się wszyscy rozdzielimy) mieli więcej szczęścia i sfinalizowali jeszcze kilka transakcji. Z tego wszystkiego na koniec mieliśmy jeszcze problemy z odnalezieniem się nawzajem, ale wszystko dobrze się skończyło i ruszyliśmy z powrotem do Yogyakarty, a dokładniej pojechaliśmy odwiedzić ponownie ulicę Malioboro.
***
Jestem pełen podziwu wobec silnej woli Tajek do robienia zakupów. Jako, że uznałem iż sam nie będę nic kupował to może przynajmniej wykorzystam moje zdolności negocjacyjne i pomogę Tajkom kupić kilka rzeczy taniej. Niestety, moje działania nie przyniosły spodziewanych rezultatów. Nikt nie chciał zejść z ceny za możliwość zrobienia sobie ze mną zdjęcia ani ofertę numeru telefonów do Tajek. Próbowałem również metody „na biednego studenta”, wykorzystałem kilka zwrotów wyuczonych na Bali i Lombok, ale były to wysiłki na marne. Tak czy siak miałem z tego sporo radości.
Po powrocie do naszego przybytku i przejrzeniu zdobyczy z całego dnia oddaliśmy się oglądaniu tajskich filmów.
***
Muszę przyznać, choć widziałem zaledwie jeden tajski film oraz jeden serial, a z drugiej strony tylko jeden film indonezyjski (ale za to dwa razy vide Good Bye Jakarta), że kinematografia tajska bije kinematografię indonezyjską na głowę. W filmie indonezyjskim bito się kijami, w tajskim używa się pistoletów z taką częstotliwością z jaką Kubuś Puchatek prosi o miód, a krew leje się wiadrami.
- Głupie, prawda? – zapytała mnie Tajka gdy ciężarówka wjechała w budkę telefoniczną, w której płacząca kobieta telefonowała do swojego kochanka – W naszych filmach tak często.
Wątki miłosne są tak samo powszechne w Indonezji jak i w Tajlandii z tymże w filmach Indonezyjskich zazwyczaj wiążą się ze zdradą i płaczem. W Tajlandii jest to natomiast najczęściej zdrada i zemsta albo na obiekcie westchnień albo na konkurentce – tak czy siak ktoś musi umrzeć.
***
Prambanan to kolejna światowej sławy świątynia niedaleko Yogyakarty. Według mnie z ciekawszą architekturą niż Borobudur. Ponadto brak tutaj tak natrętnych sprzedawców jak na Borobudur. Jeśli ktoś ma ochotę na pamiątkę może ją sobie kupić w jednym z wielu sklepików z rupieciami. Co ciekawe Tajki nie były zainteresowane oglądaniem żadnych bibelotów! Dopiero, gdy usiedliśmy na macie na chodniku i zaczęliśmy pić kokosy Tajki zwerbalizowały swoje myśli dotyczące powrotu na Malioboro, gdzie widziały parę rzeczy, które chciałyby jeszcze kupić. Tak więc z jeszcze dodatkowymi tabołami breloczków, koszulek, tandetnych sukienek i innych „precjozów” około wieczora ruszyliśmy do naszej bazy by tam w towarzystwie kolejnych Tajów, posilając się tajskim jedzeniem i oddając się tajskim konwersacjom przeczekać na samochód, który zabrał nas z powrotem do Malang.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz